“Jeśli do Białego Domu wróci Donald Trump, to jest jak najbardziej możliwe, że Amerykanie ograniczą swój udział w NATO, a gdyby Rosja spróbowała pójść dalej na zachód, nie przyjdą nam z pomocą. W teorii powinniśmy spokojnie poradzić sobie sami. Jednak w praktyce mielibyśmy problem. Na własne życzenie – pisze w analizie Maciek Kucharczyk specjalizujący się w wojskowości dziennikarz Gazeta.pl.”, — informuje: wiadomosci.gazeta.pl
Przewaga jest, choć nie dominująca To scenariusz czysto teoretyczny i pesymistyczny, ale nie można takich odrzucać. W takiej rzeczywistości Europa nie mogłaby liczyć na wydatne wsparcie najsilniejszego wojska świata, co istotnie zmienia równowagę sił w potencjalnym konflikcie z Rosją. NATO w całości ma na dłuższą metę przytłaczającą przewagę nad Rosjanami. Mobilizacja i czas reakcji mogłyby być problemem, oznaczającym dla części frontowych państw Sojuszu bolesne straty i zniszczenia. Jednak finalnie przytłaczająca przewaga NATO w powietrzu, technologii i gospodarce najpewniej zapewniłaby zwycięstwo.
Kiedy z równania wypada potencjał USA, sytuacja przestaje być jednoznaczna. Choć na papierze nadal jest. Europejscy członkowie NATO liczeni razem są potęgą gospodarczą, ludnościową i militarną, znacząco górującą nad Rosją. To 600 milionów obywateli przeciw 147 milionom. To gospodarki generujące 34,5 biliona dolarów, przeciw 6,9 biliona w Rosji, liczonych według parytetu siły nabywczej, czyli biorąc pod uwagę niską wartość rubla na rynkach międzynarodowych. Bez tego różnica byłaby jeszcze większa. Według wartości nominalnych gospodarka Rosji jest mniejsza niż na przykład Włoch i tylko 2,5 razy większa niż polska.
Europejscy członkowie NATO mają też na papierze około 2 milionów ludzi pod bronią, czyli ponad pół miliona więcej niż Rosja. Wydali na obronność w 2023 roku łącznie około 380 miliardów dolarów, co znacząco przekracza rosyjskie 126 miliardów. Do tego europejscy członkowie NATO mają znaczącą przewagę w większości kategorii ciężkiego uzbrojenia. Zwłaszcza po dotkliwych stratach Rosjan w Ukrainie. Na papierze to około 6 tysięcy czołgów przeciw około 2 tysięcy rosyjskich. 9 tysięcy bojowych wozów piechoty przeciw 2 tysiącom. 21 tysięcy różnych innych pojazdów opancerzonych przeciw 5 tysiącom. 7 tysięcy luf artylerii przeciw 2,7 tysiącom. 140 dużych okrętów przeciw 33 (uwzględniając te zablokowane na Morzu Czarnym i na Pacyfiku), 2 tysiące samolotów bojowych przeciwko tysiącowi.
Podstawowe dane na temat ilości uzbrojenia pozostającego w dyspozycji USA, Rosji, UE i europejskiego NATO Fot. ecfr.eu Grafika w lepszej rozdzielczości
Teoretycznie jest więc to siła wystarczająca. – Europejskie państwa NATO wielokrotnie przewyższają Rosję w statystykach gospodarczych i ludnościowych. Zdecydowanie jest tu ogromny potencjał. Jednak do jego skutecznego wykorzystania potrzeba woli. I tutaj jest problem – powiedział Gazeta.pl emerytowany amerykański generał Ben Hodges, były dowódca sił lądowych USA w Europie. Teoretyczne liczby na papierze nie wygrywają same w sobie wojen. Przekonali się o tym choćby sami Rosjanie w 2022 roku, kiedy panowało powszechne przekonanie, że szybko zgniotą ukraiński opór. Zastosowali jednak swoją teoretycznie przytłaczającą siłę w taki sposób, że wyszło dla nich katastrofalnie.
Brak woli i sprawności Dla europejskiego NATO kluczowym problemem jest wspomniana wola i realna sprawność tych teoretycznie dużych sił zbrojnych. Wola w sensie gotowości społeczeństw i przez to całych państw do poświęceń na rzecz wspólnej obrony. W badaniach opinii publicznej już od dekad większość mieszkańców Europy Zachodniej deklaruje, że nie chciałaby stanąć z bronią do walki w obronie własnej ojczyzny. Przewaga tych deklarujących gotowość to wyłącznie państwa skandynawskie. W 2022 roku na zlecenie Warsaw Enterprise Institute i portalu Defence24.pl przeprowadzono takie badanie w Polsce. 66 procent ankietowanych wyraziło chęć udziału w obronie państwa, ale jedynie 17 procent z bronią na linii frontu. Oczywiście już po wybuchu faktycznej wojny te procenty mogą szybko się zmienić, kiedy pojawią się nowe emocje, wzmożona propaganda i po prostu państwowy przymus, czyli pobór. Nie można jednak zaprzeczyć, że społeczeństwa europejskich państw NATO nie są szczególnie bojowe i nacjonalistycznie usposobione. Przekłada się to na polityków, którzy nie mają silnego bodźca do radykalnego zajęcia się tematem obronności i znaczącego podniesienia potencjału sił zbrojnych.
Nie chodzi przy tym o samo zwiększanie wydatków. Finansowo większość NATO odbiła od dna dekadę temu. Kwatera Główna Sojuszu szacuje, że w tym roku do rekomendowanego poziomu 2 procent PKB dojdzie 23 z 32 członków. W tym większość dużych państw, za wyjątkiem Kanady, Hiszpanii i Włoch, które pozostają w rejonie 1,2-1,5 procenta. Hiszpanie deklarują dojść do poziomu 2 procent do końca dekady, ale Włosi nie i ich wydatki w ostatnich latach wręcz spadają. Przy czym same pieniądze nie są ostatecznym wyznacznikiem potencjału militarnego. Choćby Polska wydająca blisko 4 procent PKB, może się spodziewać realnych efektów tych inwestycji w postaci wydatnego zwiększenia potencjału wojska gdzieś w rejonie 2030 roku. Aktualnie jest on podobny do tego w 2022 roku. Podobnie w wielu innych państwach.
Europa ostatni raz na poważnie zajmowała się swoją obroną w 1989 roku, kiedy bała się sowieckich armii stojących na jej granicy. Później nastąpiła tak zwana pokojowa dywidenda i pieniądze zaoszczędzone na obronności wydano na inne cele. W końcu wydawało się niemal pewne, że wojny na pełną skalę w Europie to już przeszłość. Wojska i przemysły zbrojeniowe drastycznie redukowano, a później jeszcze skonfigurowano pod potrzeby tak zwanych operacji ekspedycyjnych w rodzaju tej afgańskiej czy irackiej. Oznaczało to lżejsze uzbrojenie, większą mobilność, specjalizację i profesjonalizację. Efekt jest taki, że na przykład w 2018 roku okazało się, że niemieckie wojsko ma poważne problemy zebrać jedną brygadę do wysłania do krajów bałtyckich w ramach Sił Wysokiej Gotowości NATO. Trzeba było gromadzić sprawny sprzęt z całej Bundeswehry liczącej 180 tysięcy ludzi, aby w peni wyekwipować jedną kilkutysięczną jednostkę. Trzy dekady wcześniej wojsko samej RFN liczyło pół miliona ludzi pod bronią w wysokiej gotowości. Odbicie się od takiego dna wymaga czasu, pienidzy i woli.
Od 2022 roku oficjalnie kładziony jest duży nacisk na odbudowę zdolności bojowych wojsk NATO, nawet bez istotnego zwiększania ich liczebności. Nie ma jednak publicznie dostępnych danych pozwalających ocenić skuteczność tych działań. Nieoficjalnie Sojusz miał z nadwyżką zgromadzić siły liczące 300 tysięcy żołnierzy, którzy mają być gotowi do wysłania na granicę z Rosją w ciągu miesiąca (depesza AFP z czerwca tego roku powołująca się na anonimowego urzędnika Sojuszu). Taki cel postawiono na szczycie NATO w Waszyngtonie w 2022 roku i taka siła jest określana jako konieczna do odparcia rosyjskiej agresji. Nie wiadomo jednak ilu z tych 300 tysięcy to Amerykanie.
Pozytywna strona Trumpa – mobilizacja Problemem europejskiej części NATO jest też brak jedności. To 30 różnych państw, często nie darzących się wielkim zaufaniem i mające rozbieżne interesy. W praktyce w tym gronie dominujący siłą i charakterem Amerykanie często pełnią funkcję dyrygenta. Bez nich wzrasta szansa na brak decyzyjności i sprzeczne poglądy co do tego jak działać. Do tego wojsko USA to dostawcy ważnych i drogich możliwości w rodzaju dużej floty latających cystern, czy samolotów i satelitów rozpoznawczych, albo ciężkich bombowców strategicznych zdolnych przeprowadzać zmasowane ataki rakietowe. To cenny potencjał, którego Europa nie ma w takiej skali.
Wszystkie te braki Europejczycy w teorii są w stanie spokojnie nadrobić. W końcu europejscy członkowie NATO dysponują razem większą ludnością i porównywalną gospodarką do USA. Do tego potrzeba jednak czasu i woli. To pierwsze kupują nam Ukraińcy skutecznie broniąc się przed Rosją. Z tym drugim jest jednak ciągle problem. Na zachodzie Europy nie ma poczucia, że wojna z Rosją jest realną perspektywą. Panuje przekonanie, że potęga NATO jest wystarczająca do jej odstraszenia. Europa przyzwyczaiła się do wygodnego polegania na sile USA, jako gwarancie bezpieczeństwa. Problem wydelegowano za ocean, gdzie dość długo nikt nie miał z tym specjalnego problemu.
Jako pierwszy naprawdę głośno zaprotestował właśnie Donald Trump podczas swojej pierwszej kadencji. I za to wielu specjalistów, nawet o bardzo odległych poglądach politycznych, jest mu dzisiaj wdzięczna i przyznaje mu rację. Wydatnie przyczynił się do wzrostu europejskich wydatków na zbrojenia. Być może jego druga kadencja będzie kolejnym mocnym bodźcem, ponieważ może bardzo podkopać poczucie stabilnego bezpieczeństwa opartego o wiarygodne USA. Nic nie skłania do realnych inwestycji w wojsko jak poczucie niepewności i zagrożenia. Pytanie, czy tyle starczy do pobudzenia Europejczyków i przekonania ich, że warto część naszego ogromnego potencjału zainwestować w zdolność do skutecznej samodzielnej obrony przed Rosją. Bo teraz najpewniej też bylibyśmy w stanie się obronić, tylko pytanie jak daleko i na jak długo wdarłoby się rosyjskie wojsko.