“„La Gazzetta dello Sport” bała się tak bardzo, że Igę Świątek przedstawiała jako wciąż światową numer jeden. Tymczasem druga tenisistka rankingu WTA przeżyła przedziwną zapaść formy w meczu z Jasmine Paolini w półfinale nieoficjalnych drużynowych mistrzostw świata. Zamiast udanych akcji Polki często pokazywano nam nietęgą minę psycholog pracującej z Igą, czyli Darii Abramowicz. Na szczęście z koszmaru Świątek się przebudziła i wygrała 3:6, 6:4, 6:4!”, — informuje: www.sport.pl
Polki do tego półfinału awansowały po kapitalnej walce z Czeszkami. Po tym jak Iga Świątek wygrała horror z Lindą Noskovą, a następnie w parze z Katarzyną Kawą ograła faworyzowany debel Katerina Sinikova/Marie Bouzkova, naszej reprezentacji wróżono teraz kolejne zwycięstwo.
Linette zaczęła źle, a Świątek chyba jeszcze gorzej Ale najpierw doszło do niespodzianki w meczu Magdy Linette – 38. zawodniczka światowego rankingu WTA przegrała 4:6, 6:7 z notowaną na 78. miejscu Lucią Bronzetti. A w drugim meczu działy się rzeczy jeszcze mniej spodziewane.
Dziwiliśmy się nieco już wtedy, gdy Iga Świątek grając z Jasmine Paolini broniła dwóch breakpointów przy wyniku 1:2. Włoszka jest świetną tenisistką (numer 4 WTA), ale filigranową (ma tylko 163 cm wzrostu) i do tej pory w każdym meczu ze Świątek to ona miała wielkie serwisowe problemy, a nie Iga. W ich trzech dotychczasowych starciach Polka była niepokonana i niezagrożona. Każdy z poprzednich meczów wygrała bardzo wyraźnie, nie tracąc ani jednego seta i w żadnym spotkaniu nie tracąc więcej gemów niż trzy.
Teraz w Maladze po początkowych turbulencjach Iga już wydawała się stabilizować swój lot, gdy przełamała Paolini na 3:2. Zrobiła to takim potężnym forhendem:
Wyglądało, jakby w ten sposób Iga podkreśliła, kto tu rządzi. Jakby miała już przejąć panowanie. Nic z tego! Gdy spodziewaliśmy, że przy swoim serwisie Świątek odjedzie na 4:2 i będzie tylko powiększała przewagę, ona kompletnie stanęła.
Paolini zanotowała przełamanie powrotne, wygrywając długiego gema, w którym miała aż trzy breakpointy. Przy stanie 3:3 Włoszka pewnie wygrała gema przy swoim podaniu, a prowadząc 4:3 znowu przełamała Igę. A tak naprawdę to Iga sama sobie podstawiła nogę – serią błędów przegrała swojego serwisowego gema do zera!
W tej części meczu widzieliśmy Świątek coraz bardziej sfrustrowaną i nierozumiejącą, co się dzieje. Widzieliśmy też często zafrasowaną Darię Abramowicz, bo realizator transmisji po nieudanych akcjach Polki specjalnie wyszukiwał psycholog pracującą z Igą, chcąc badać reakcje jednej z najważniejszych osób w sztabie naszej mistrzyni.
Ta mistrzyni była w takim dołku, że Paolini potrafiła wygrać z nią dziewięć z 10 kolejno rozegranych punktów wtedy, gdy budowała przewagę. I pięć punktów z rzędu wtedy, gdy przewagę powinna stracić. Tak było przy 5:3 dla Włoszki i jej serwisie. Paolini ewidentnie chwilowo usztywniła się perspektywą wygrania pierwszego w karierze seta ze Świątek. Do tej pory grała dobrze, a teraz nagle zaczęła pomagać Idze błędami i przegrywała 0:40. Świątek w normalnej dyspozycji takich okazji nie wypuszcza. Niestety, Iga z tego meczu zamiast chwycić szansę, przegrała pięć kolejnych punktów, czyli wszystkie do końca gema i zarazem seta. I znów widzieliśmy smutek na twarzy Abramowicz i uśmiechającą się, zaskoczoną kapitan Włoszek, Tathianę Garbin.
Świątek przeżywała koszmar Dlaczego Świątek wyglądała tak słabo? Ile tak naprawdę popełniła niewymuszonych błędów w bardzo nieudanej pierwszej partii (bo na pewno nie siedem, jak podawali statystycy turnieju – prędzej 27)? Na te pytania nie znamy odpowiedzi. A na początku drugiego seta pytań bez odpowiedzi tylko przybywało.
Na przykład: dlaczego Iga rozregulowała się serwisowo tak bardzo, że z pięciu kolejnych serwisów potrafiła zepsuć aż cztery, czyli dlaczego popełniła dwa podwójne błędy serwisowe w ciągu zaledwie minuty? To był drugi gem serwisowy Igi w drugim secie. W nim Paolini mogła ją przełamać aż trzy razy. W następnym miała dwa breakpointy. Świątek broniła się, żeby zostać w meczu. I żeby zachować polskie szanse na finał. Jeśli w pierwszej rundzie z Hiszpanią dostaliśmy coś na kształt horroru (Linette wygrała z Sarą Sorribes Tormo po prawie czterech godzinach, a Świątek też grała trzysetówkę z Badosą), jeżeli z Czeszkami przeżywaliśmy już horror w klasycznym rozumieniu tego gatunku, to jak nazwać to, co serwowano nam teraz? Z całym szacunkiem: był to koszmar.
Strach było się uśmiechnąć. Świątek tego nie ryzykowała Na szczęście to był koszmar, ale z przebudzeniem! Iga wyszarpała drugiego seta, bo jest zadziorą, jakich mało. A gdy wykorzystała drugiego setbola i schodziła na przerwę, to minę miała co najmniej zagadkową – zgadywać można, że wyrażającą myśl na zasadzie „Da się? Da”.
My, obserwatorzy wciąż marzący o Polsce w finale Billie Jean King Cup, byliśmy w tym momencie lekko/łagodnie uśmiechnięci jak kapitan Dawid Celt.
O te uśmiechy nie było łatwo. Na początku trzeciego seta na ekranach wyświetlono nam statystykę trudną do uwierzenia: Świątek obroniła aż 11 breakpointów, a Paolini – pięć. To pokazywało, kto był i jest bliżej odjazdu. Po chwili asem serwisowym Iga obroniła 12. breakpointa. Ale Iga w tym meczu była tak niestabilna, że minutę później w prostej akcji pod siatką wyrzuciła piłkę w aut i Paolini miała kolejną szansę na przełamanie. Jak Świątek obroniła 13. breakpointa? Asem. Falowanie i spadanie! Falowanie i przełamanie! Dla Igi! Po gemie, w którym Świątek aż cztery razy wychodziła z opresji, nastąpiła kontra Polki i wyjście na 3:6, 6:4, 3:1. I znowu pojawiły się nadzieje, że Iga kolejny raz odwróci coś, co dla większości tenisistek świata byłoby nieodwracalne.
Tylko że Świątek wciąż falowała, a Paolini nie zamierzała odpuścić. Zamiast piłek na 4:1 dla Igi zobaczyliśmy, jak Świątek broni kolejnego breakpointa. Niestety, nieskutecznie – wyrzucając forhend w aut Polka pomogła Włoszce odrobić stratę. I wkrótce od stanu 3:6, 6:4, 3:3 zabawa zaczynała się od nowa.
Zabawa to słowo adekwatne. Ale bawili się tylko widzowie o stalowych nerwach. Ten, kto umiał odciąć emocje, mógł się rozkoszować naprawdę świetnym tenisem. Teraz i Świątek, i Paolini grały z pełną siłą, biegały po korcie, jakby wcale nie spędziły na nim już prawie trzech godzin, a i precyzja w ich zmęczonych już przecież rękach chwilami była niemal chirurgiczna. W końcówce widzieliśmy, że twarz Abramowicz już nie jest już jak z kamienia, że psycholog pokrzykuje do Igi, że dodaje jej otuchy. Jeszcze głośniej krzyczeli polscy kibice. Zwłaszcza przy stanie 3:6, 6:4, 5:4, gdy Paolini wychodziła serwować, a im – i nam przecież też – marzyło się, że to będzie ostatni gem tego spotkania. I był! Iga kapitalnie wytrzymała mordercze wymiany, zwłaszcza tę przy wyniku 30:30. Wtedy wypracowała sobie pierwszą piłkę meczową. I po dwóch godzinach oraz 35 minutach wygrała ten mecz!
Dzięki zwycięstwu Świątek nad Paolini Polki wyrównały stan meczu z Włoszkami na 1:1. O awansie do finału zadecyduje starcie deblowe. W nim o godzinie 22.40 Świątek i Katarzyna Kawa zmierzą się z Paolini i Sarą Errani, czyli z mistrzyniami olimpijskimi z Paryża, z jedną ze zdecydowanie najlepszych par na świecie.