“W swoich dwóch kluczowych bazach na wybrzeżu Syrii Rosjanie zabarykadowali się i czekają na rozwój sytuacji. W wielu mniejszych placówkach na północy i wschodzie kraju mają problem, bo znaleźli się nagle głęboko na terenie wroga, a ich dotychczasowi sojusznicy zrzucili mundury i uciekli.”, — informuje: wiadomosci.gazeta.pl
„Porzuceni na pastwę losu” W takiej sytuacji ma się znajdować wielu rosyjskich żołnierzy. Rosjanie utrzymywali w prawie całej Syrii wiele małych posterunków, obsadzonych przez siły specjalne, żandarmerię i najemników, których zadaniem było pilnowanie strategicznych obiektów i nadzorowanie warunków zawieszenia broni z różnymi frakcjami, zwłaszcza wspieranych przez USA i zdominowanych przez Kurdów Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF). Do tego kontrolowaną przez Turcję Syryjską Armię Narodową. No i okazyjne polowanie na resztki Państwa Islamskiego. Coś, co było w miarę spokojną i stabilną służbą, z dnia na dzień zmieniło się w ryzykowną i niepewną. Po rozpadzie reżimu Basara al-Assada i jego armii rosyjskie posterunki zostały odizolowane w morzu wrogiej im ludności. Są niewielkie i bez ciężkiego uzbrojenia, przystosowane raczej do działań policyjnych, a nie bojowych.
Jeszcze przed upadkiem reżimu Rosjanie w przyśpieszonym tempie wycofywali się z rejonów, gdzie spodziewano się rychłego nadejścia sił wrogich im bojówek z Idlib. Najpierw w pobliżu Aleppo, potem Hamy i Hims. Kierunek odwrotu był zawsze ten sam, czyli nadmorska Latakia i znajdujące się tam dwie główne bazy, morska w Tartus oraz sił powietrznych w Hmeimim. Wiele posterunków na północy i wschodzie Syrii nie miało takiej możliwości. Wszystko działo się za szybko i drogi ucieczki zostały odcięte. Na rosyjskich grupach na Telegramie komentujących wydarzenia w Syrii, gdzie wyrosło ich wiele na gruncie społeczności licznych weteranw, którzy odbyli służbę w tym kraju, można przeczytać twierdzenia o „otoczeniu”, „braku nadziei na odsiecz” i „porzuceniu na pastwę losu”.
Bardziej realne jest jednak to, że Rosjanie ustalają z nowymi panami sytuacji w Syrii warunki wycofania swoich żołnierzy. Moskwa miała poprosić o pomoc między innymi Turcję i musiało dojść do jakiegoś porozumienia. W poniedziałek pojawiły się nagrania rosyjskiego konwoju jadącego przez przygraniczną miejscowość Ajn al-Arab w kierunku tureckiego terytorium. Można się spodziewać, że żadnym grupom rebelianckim nie będzie teraz zależało na wszczynaniu zorganizowanych walk z Rosjanami. Choć w pewnych regionach kraju wrogość wobec nich jest wysoka z powodu lat wspierania reżimu i przeprowadzania nalotów. Głównie tam, gdzie była najsilniejsza sunnicka rebelia, czyli w pasie kraju od Aleppo na północy po Darę na południu. Kolumny rosyjskiego wojska pod rosyjskimi flagami mogłyby tam mieć problemy, najpewniej dlatego uchodzą ku granicy z Turcją, aby nie musieć podróżować do baz na wybrzeżu przez ów pas od Aleppo po Darę.
Nie będzie na razie bitwy o rosyjskie bazy Można się więc spodziewać, że małe posterunki Rosjan szybko się ewakuują przez Turcję. Znacznie poważniejszym i skomplikowanym tematem jest przyszłość dużych baz w Tartus i Hmeimim. Jeszcze przed weekendem Rosjanie mogli mieć nadzieję, że lojaliści zabarykadują się w nadmorskiej Latakii, zamieszkanej głównie przez mniejszość alawitów, z której wywodzą się Assadowie i większość kluczowych graczy w ich reżimie. Nic takiego się jednak nie stało. Alawici też przystąpili do burzenia pomników Assadów, zrywania ich portretów i ostrożnego witania zwycięskich bojówek sunnickich. Na wybrzeżu reżim też się rozpłynął, pozbawiając Rosjan resztek oparcia.
Obie rosyjskie bazy nie są jakimiś fortecami, w których można by stawiać długi zbrojny opór. Jeszcze dwa tygodnie temu były na terenie uznawanym za niemal całkowicie bezpieczny. Jedyne zagrożenie mogły stanowić ataki prymitywnymi dronami z Idlib, z którymi obrona przeciwlotnicza baz dobrze sobie radziła, oraz ewentualnie zamachy terrorystyczne. Baza morska w Tartus to po prostu część portu cywilnego, niemająca żadnych szczególnych zabezpieczeń poza płotem i umocnionymi posterunkami. Hmeimim podobnie. Po jednej stronie pasów jest cywilny port lotniczy Latakia, po drugiej rosyjska baza ogrodzona płotem i osłaniania przez kilka posterunków z wałami ziemnymi i małymi bunkrami. Budynki, jakie Rosjanie tam postawili, to niemal wyłącznie lekkie hangary, hale i cywilne budynki. Oba obiekty są więc bardzo wrażliwe na atak i nieprzystosowane do działania w okrążeniu przez wrogie siły. Rosjanie są więc na łasce tych, którzy przejmą teraz władzę nad krajem.
Z drugiej strony rebelianci na razie nie wydają się zainteresowani żadnym zbrojnym starciem i szturmowaniem rosyjskich baz. Aktualnie ważniejsze będzie pewnie ustanowienie władzy i przejęcie kontroli nad krajem. Według agencji Reutera, w weekend Rosjanie i przedstawiciele opozycji osiągnęli jakieś tymczasowe porozumienie w sprawie baz i miały one otrzymać gwarancję bezpieczeństwa. Rosyjska agencja TASS pisze w poniedziałek, że bazy działają normalnie i przedstawiciele opozycji zadeklarowali, że nie mają zamiaru ich atakować. Nie widać nic, co by świadczyło o jakimś zmasowanym wycofywaniu się Rosjan w trybie alarmowym. Nie należy się więc spodziewać wyrzucania ich z Syrii siłą. Bardziej prawdopodobne jest to, że nowe władze ich poproszą o wyjazd, a ci nie będą mieli specjalnie możliwości, aby odmówić.
Nie można też wykluczyć, że dojdzie do jakiegoś targu Rosjan z nowymi syryjskimi władzami i bazy zostaną. Choć byłoby to raczej karkołomne, biorąc pod uwagę to, jaki stosunek do nich mają aktualnie dominujące w kraju bojówki z Idlib pod sztandarem HTS (Hajat Tahrir asz-Szam) i przywództwem Abu Muhammada al-Dżaulaniego, oraz stanowiący dla nich bazę społeczną sunnici. Dla nich Rosjanie, Rosja i rosyjskie samoloty to symbole zła, lat terrorystycznych bombardowań i wydatnego wsparcia brutalnego reżimu. Polityka to jednak polityka i układanie się z wczorajszymi wrogami nie jest niczym niespotykanym. O ile jest to coś warte.
Kosztowna utrata wizerunku Dla Rosjan bazy na pewno są wiele warte. Obie są ich jedynymi przyczółkami na Bliskim Wschodzie i ważnym przystankiem na drodze do Afryki. Poza Tartus Rosjanie nie mają żadnej bazy morskiej na Morzu Śródziemnym, ani tak naprawdę gdziekolwiek indziej poza swoimi granicami. Turcja z powodu wojny w Ukrainie zamknęła dla Rosjan cieśniny czarnomorskie, więc bez syryjskiej bazy rosyjska flota będzie miała bardzo duży problem z utrzymaniem swojej obecności na Morzu Śródziemnym. Musiałaby bowiem na nim operować w oparciu o bazy na Bałtyku i Dalekiej Północy. Utrzymanie stałej obecności byłoby właściwie niewykonalne. Nie to, żeby rosyjska eskadra śródziemnomorska stanowiła jakąś wielką siłę zagrażającą południowej flance NATO, ale jej obecność to symbol rosyjskiej mocarstwowości i narzędzie wpływu.
Baza w Hmeimim to nie tylko jedyny przyczółek dla rosyjskiego lotnictwa na Bliskim Wschodzie, ale też ważny punkt tranzytowy na trasie do Afryki. Samoloty transportowe latające z Rosji do centralnej Afryki często się tam zatrzymują na międzylądowanie. Mogą wtedy przewozić, co chcą, bo nie muszą nikogo prosić o zgodę na przyjęcie na cywilnym lotnisku w państwie trzecim. Wielu rosyjskich blogerów na Teleramie uderza w związku z tym w tony tragiczne, pisząc o końcu obecności Rosji w Afryce. Ewentualna utrata Hmeimim na pewno znacznie utrudni Rosjanom działalność na tym kierunku. Nie wspominając o tym samym, co w przypadku Tartus, czyli utracie atrybutu mocarstwowości w postaci zagranicznej bazy i placówki, ułatwiającej działania lotnicze nad całym regionem.
Kwestia wizerunku jest w tym wszystkim bardzo ważna. Cała rosyjska interwencja w Syrii była w znacznej mierze pomyślana jako demonstracja mocarstwowości. Rosja też może i potrafi prowadzić wojny ekspedycyjne, a na dodatek lepiej niż Zachód, bo jej człowiek „wygrał”. Assada już nie ma, bazy mogą niebawem zniknąć, więc cała interwencja w Syrii obróci się w pył i gorzkie wspomnienie. Kiepska sprawa, kiedy Wadimir Putin ze wszelkich sił stara się przekonywać świat, że powinien go traktować jako przywódcę globalnego mocarstwa, z którym trzeba się liczyć.