2 listopada, 2024
Kompromitacja po polsku. 0-12. W tym jesteśmy chłopcami do bicia thumbnail
Sport

Kompromitacja po polsku. 0-12. W tym jesteśmy chłopcami do bicia

Najlepsze polskie kluby koszykarskie w europejskich pucharach mają w tym sezonie bilans 0-12. A w ostatnich dziewięciu sezonach 40-169, co oznacza, że wygrywają ledwie co piąty mecz. Te bilanse są i wstydliwe, i pokazujące nasze miejsce w Europie. Z czego wynikają?”, — informuje: www.sport.pl

Nasze siatkarskie kluby odnoszą w Europie sukces za sukcesem – Grupa Azoty Zaksa Kędzierzyn-Koźle Ligę Mistrzów wygrywała trzy razy z rzędu, w 2023 roku mieliśmy nawet polski finał z Jastrzębskim Węglem. W minionym sezonie Asseco Resovia Rzeszów wygrała Puchar CEV, a Projekt Warszawa triumfował w Pucharze Challenge. Piłkarze ręczni z Kielc wygrali Ligę Mistrzów w 2016 roku, ostatnio dwukrotnie grali o zwycięstwo w finałach, a Orlen Wisła Płock też dwa razy awansowała do Final Four Pucharu EHF. I nawet kluby piłkarskie potrafią pozytywnie zaskoczyć – Legia Warszawa w sezonie 2016/17 grała w Lidze Mistrzów, rok temu wyszła z grupy Ligi Europy. Lech Poznań był w ćwierćfinale Ligi Konferencji Europy w sezonie 2022/23, a w obecnej edycji tych rozgrywek Legia i Jagiellonia Białystok wygrały po dwa spotkania.

Zobacz wideo PSG Stal Nysa przerwała serię porażek. Michał Gierżot ocenił zwycięski mecz z Treflem Gdańsk

Oczywiście, każda dyscyplina ma swoją specyfikę, ale o ile kibice siatkówki, piłki ręcznej czy futbolu mogą się emocjonować, a nawet ekscytować występami polskich klubów w Europie, tak koszykarscy tylko kręcą głową ze zrezygnowaniem. W poszukiwaniu sukcesów musimy zejść na niziny, do czwartej ligi, czyli Pucharu Europy FIBA, który w hierarchii europejskich rozgrywek jest za EuroLigą (18 zespołów), EuroPucharem (20) oraz Ligą Mistrzów (32). Tam, na samym dole, stać nas na sukcesy – Anwil Włocławek zdobył Puchar Europy FIBA w 2023 roku, dwa lata wcześniej w finale grała Stal Ostrów Wlkp., dwukrotnie do ćwierćfinału dotarła Legia Warszawa. W trwającym sezonie Anwil ma w nim bilans 3-1, a Spójnia Stargard 2-2.

Problem w tym, że powinniśmy mierzyć wyżej. Skoro reprezentację Polski stać na ósme miejsce w mistrzostwach świata oraz czwarte na EuroBaskecie, to chciałoby się, by kluby też sprawiały niespodzianki, wygrywały mecze, walczyły o awans z grupy. Udaje się to rywalom z Rumunii, Czech, Węgier, Bośni i Hercegowiny czy Portugalii, a nam nie. Na poziomie reprezentacji mecze z nimi wygrywamy, w rozgrywkach klubowych nie dotrzymujemy im kroku. Nie da się ukryć, że na dobrym europejskim poziomie jesteśmy chłopcami do bicia. Cieszymy się z każdego pojedynczego zwycięstwa w EuroPucharze i Lidze Mistrzów, przez ostatnie dziewięć sezonów mieliśmy ich 40 – tylko 40, biorąc pod uwagę, że polskie kluby rozegrały w nich 209 spotkań. Wygraliśmy ledwie 19,1 proc. spotkań, czyli co piąty mecz.

O tym, dlaczego tak się dzieje i z czego wynika słabość polskich klubów, pisaliśmy w Sport.pl już dwa lata temu. Od tamtego czasu statystyki się pogorszyły, a obecny sezon to – póki co – kolejny czarny rozdział tej historii. Mistrz Polski Trefl Sopot ma bilans 0-6 w EuroPucharze, a dwaj pozostali medaliści minionego sezonu, King Szczecin i Śląsk Wrocław, po 0-3 w Lidze Mistrzów. Dlaczego jest tak źle, jakie są tego przyczyny? Pytamy Marka Popiołka, byłego członka sztabu reprezentacji Polski, trenera kilku ekstraklasowych drużyn, obecnie eksperta Polsatu.

Łukasz Cegliński: Dlaczego polskie kluby są EuroPucharze i Lidze Mistrzów są chłopcami do bicia? Marek Popiołek: Przyczyn jest kilka, ta najczęściej wspominana, ale nie do końca trafna, to różnice w wysokościach budżetów. W porównaniu do klubów z pięciu najlepszych europejskich lig, nasze drużyny stoją na straconej pozycji, luka budżetowa jest zbyt duża. Ale wszystkiego nie można tłumaczyć finansami, zwłaszcza, że rywalizujemy też – pośrednio lub bezpośrednio – z zespołami z lig nie tak silnych jak polska, z krajami, których reprezentacje są na niższym poziomie.

O zwycięstwo w Europie trudno nam także dlatego, że z sezonu na sezon mamy za dużą rotację w składach drużyn. Nie ma ciągłości, kontynuacji. Obecnie z naszych pucharowiczów najbardziej podoba mi się Trefl Sopot, nawet pomimo bilansu 0-6 w EuroPucharze. Dwóch albo nawet trzech zwycięstw byli naprawdę bardzo blisko, mają momenty, w których grają dobrą koszykówkę.

Mówisz o Treflu, który akurat przed tym sezonem postawił na kontynuację. – No właśnie, dlatego najbardziej mi się podoba. Zostali Żan Tabak, Jakub Schenk, Jarosław Zyskowski, Mikołaj Witliński, Geoffrey Groselle, Aaron Best, Andy Van Vliet – trener i sześciu graczy z rotacji, którzy pełnią ważne role. Dlatego Trefl, choć gra w bardziej wymagających rozgrywkach, wygląda lepiej niż King Szczecin czy Śląsk Wrocław. Choć oczywiście test oka mówi, że w grze sopocian wciąż brakuje jakości i zawodników z bardzo wysokiej półki. Broni się transfer Tarika Phillipa, który występował już na poziomie EuroPucharu, ale poza pojedynczymi przypadkami polskie kluby nie są w stanie ściągać takich graczy. A na dodatek – tu wracamy do generalnego braku kontynuacji – polskim klubom trudno jest zatrzymać w składzie wyróżniających się graczy zagranicznych na kolejny sezon.

To są trudności związane z finansami, z relatywnie niższym budżetem niż kluby z Hiszpanii, Turcji, Niemiec, Francji czy czołowych ekip z Izraela, Litwy, Włoch. Ale w EuroPucharze czy Lidze Mistrzów grają i wygrywają także belgijska Ostenda, czeski Nymburk, węgierskie Szombathely, rumuńska Cluj-Napoca, bośniacka Igokea i nawet portugalskiej Benfice udało się niedawno wyjść z grupy w Lidze Mistrzów. To drużyny ze słabszych lig niż polska. – Tak, to są zespoły, do których powinniśmy się odwoływać. Ostenda, z tego co wiem, nie ma większego budżetu na zawodników niż najmocniejsze polskie kluby. Natomiast tam jest stały plan, pomysł na zespół i kontynuacja.

Drużynę od kilkunastu lat prowadzi ten sam trener Dario Gjergja, klub ma doskonałą infrastrukturę, świetną organizację, podpisuje kontrakty dłuższe niż rok, pracuje z zawodnikami nad ich indywidualnym rozwojem, spokojnie czeka na efekty wspólnej pracy. Jasne, zdarzają się pomyłki transferowe, skauting nie zawsze da dobre owoce, ale generalnie praca nad wyszukiwaniem i sprowadzeniem koszykarzy jest bardziej kolektywna i zaawansowana niż u nas.

Inny przykład to Szombathely, gdzie zespół od kilku lat budowany jest w oparciu o najlepszych węgierskich zawodników, a dobrzy gracze zagraniczni pasują do trzonu i koncepcji trenera. I dzięki doświadczeniu zdobywanemu z roku na rok w pucharach, jest im coraz łatwiej grać i wygrywać.

To doświadczenie jest szalenie istotne, regularna gra w pucharach buduje jakość i markę klubu. Nam tego brakuje – od sześciu lat mamy sześciu różnych mistrzów, a w Lidze Mistrzów, która istnieje od dziewięciu sezonów, grało aż dziewięć różnych polskich klubów. Czterem udało się występować przez dwa sezony, żaden nie wystąpił choćby w trzech edycjach. – Sytuacja jest taka, że mamy w Polsce bardzo ciekawą ligę, a nie mamy hegemona, któremu łatwiej byłoby regularnie budować się w Europie. Dotyczy to zresztą także innych dyscyplin – ostatnio słuchałem podkastu z jednym z trenerów piłkarskiego Rakowa Częstochowa, który mówił, że polskim klubom trudno grać w Europie, bo nie ma ciągłości. Nie ma nauki, wyciągania wniosków z błędów, budowy renomy klubu.

To jest problematyczne, choć w koszykówce dotyczy tylko Ligi Mistrzów, w której miejsce zależne jest od wyniku osiągniętego w rodzimej lidze. W EuroPucharze jest inaczej, obecność w nim zależy od kontraktu z organizatorem rozgrywek i przecież Śląsk grał w tych rozgrywkach przez trzy lata z rzędu, można było mówić o szansie na tę budowę ciągłości, renomy.

Wracając do Ligi Mistrzów, marzyło mi się, jako kibicowi polskich klubów, żeby King wyciągnął wnioski z poprzedniej edycji tych rozgrywek i lepiej rozpoczął obecny sezon. Niestety, nie udało się, jest bilans 0-3.

Wróćmy do tych przykładów klubów z lig słabszych niż polska – jakie są ich przewagi? – Każdy przypadek można byłoby omówić oddzielnie, specyfiki ligi rumuńskiej, czeskiej czy portugalskiej są inne. Ostenda i Szombathely o których mówiliśmy, funkcjonują według podobnego modelu od lat i moim zdaniem na nich powinniśmy się wzorować. Cluj-Napoca? Liga rumuńska jest w Polsce trochę lekceważona, bo obserwuję ją z zainteresowaniem i wiem, jacy gracze do niej przychodzą. Do Cluj-Napoki trafiają koszykarze z nieco wyższej półki niż do Polski. Są tam też inne wewnętrzne przepisy dotyczące występów rodzimych graczy na parkiecie, ale w to się nie chcę zagłębiać, bo niedawno komentowałem mecz Żalgirisu Kowno, który mając tylko pięciu obcokrajowców w składzie, ograł Crvenę Zvezdę Belgrad i w EuroLidze ma bilans 5-1. To znakomity wynik, wydawałoby się, że niemożliwy, jeśli spojrzy się na skład zespołu.

Dlatego nie uważam, że zmiany, korekty przepisów o Polakach na parkiecie, których drużyny grające w Europie mogą mieć sześciu, uzdrowi naszą klubową koszykówkę w pucharach. Tak nie jest. W piersi musi się za to uderzyć środowisko trenerskie, ja też się w nie biję, które powinno skupić się na tym, jak rozwijać zawodników, także zagranicznych, jak pracować z nimi więcej indywidualnie, jak się szkolić.

Wróćmy jednak do Nymburka – ten zespół korzysta na tym, że jest hegemonem w lidze czeskiej i drobne potknięcia na arenie krajowej uchodzą im na sucho. Z pojedynczymi wyjątkami mistrzostwa zdobywają regularnie, mają możliwość naprawiania pomyłek skautingowych, mogą testować różne rozwiązania, budować jak najsilniejszy zespół na Europę.

Nymburk to przykład podobny do naszego Prokomu sprzed kilkunastu lat. – Tak, chociaż trzeba zachować proporcje – Nymburk nigdy nie sięgnął takiego poziomu, na jakim był Prokom. Pod względem finansowym, sportowym, wynikowym. Do Prokomu trafiali gracze po NBA, którzy wciąż mieli wiele do zaoferowania i dotarli do najlepszej ósemki EuroLigi. Dziś ten wynik wydaje się dla nas nie do powtórzenia.

Nymburk dwa lata temu sensacyjnie stracił mistrzostwo Czech, wypadł z Ligi Mistrzów, przez rok grał w Pucharze Europy FIBA, ale teraz wrócił na swoje miejsce. Trafił z transferami, wygrał kwalifikacje do fazy grupowej i ma się w niej świetnie, wygrał wszystkie trzy mecze.

Benfica do Ligi Mistrzów też wchodziła poprzez kwalifikacje, a potrafiła wyjść z grupy – grali w niej m.in. Ivan Almeida czy Aaron Broussard, czyli gwiazda i czołowy mecz polskiej ligi.

Czyli z graczami, na których nas stać, wyszli z grupy w Lidze Mistrzów. A Kingowi, Legii, Anwilowi czy Stali się nie udawało, jako jedyny dokonał tego Stelmet Zielona Góra w sezonie 2017/18. Czego nam brakuje, skoro przykład Benfiki pokazuje, że nie chodzi tylko o finanse? – Być może rozmawialibyśmy trochę inaczej, gdyby w zeszłym sezonie King wyszedł z grupy. A czego mu brakowało? Moim zdaniem niczego. Trochę lepszej gry i tylko tyle. Lepszych czwartych kwart w meczu z Dinamo Sassari u siebie i na wyjeździe w Ludwigsburgu.

Nie chciałbym, odnosząc się do pierwszego pytania tej rozmowy, żebyśmy siebie pozycjonowali jako chłopców do bicia. Zamiast tego dążyłbym do zadbania o trzy rzeczy: zachowania ciągłości składu i pracy, zgromadzenia odpowiednio dużego budżetu, by dodać do zespołu jedną lub dwie gwiazdy z poziomu, do którego aspirujemy oraz odpowiedniego przygotowania do rozgrywek. Bo w kontekście tego ostatniego zauważmy, że sezon w Polsce zaczyna się późno – Trefl i King najpierw zagrały w pucharach, a dopiero potem w lidze. Jedno potknięcie na start Ligi Mistrzów sprawia, że potem trudno nam się wygrzebać z dołu tabeli.

A zapytam trochę przewrotnie: może my mamy nierealne ambicje? Może EuroPuchar czy Liga Mistrzów to po prostu za wysokie progi dla polskich klubów? – To ja odpowiem też trochę przewrotnie – z przyjemnością obserwuję występy polskich zespołów w Pucharze Europy FIBA. Anwil to trofeum niedawno wygrał, wcześniej Stal grała w finale, a Legia dwukrotnie w ćwierćfinale – ostatnio ze mną w roli trenera, kiedy raz – szkoda, że tylko raz – wygraliśmy z Surne Bilbao. Jasne, w Pucharze Europy FIBA są limity na kluby z poszczególnych krajów, mogą tam występować tylko dwa zespoły z jednego państwa. Ewentualnie trzy, jeśli „spadają” z kwalifikacji do BCL – jak na przykład Legia w zeszłym sezonie, która była obok Anwilu i Spójni trzecim polskim klubem w FEC. Ale nie tylko dlatego powinniśmy dążyć właśnie do Ligi Mistrzów i bardziej wymagającego EuroPucharu.

Musimy wyciągać wnioski i piąć się do góry. Wygrywając w nich możemy wykonać skok jakościowy, bo to ze względu na grę w Europie zyskuje się argumenty przy sprowadzaniu dobrych koszykarzy.

Jakub Wojczyński z „Przeglądu Sportowego” w tekście analizującym strukturę europejskich pucharów i udział w nich polskich klubów stawia tezę, że jesteśmy zawieszeni gdzieś pomiędzy – za słabi na mocnych i za mocni na słabych. – Nie chcę się zgadzać z tą tezą – mam nadzieję i wierzę w to, że zaraz dojdziemy do sytuacji, w której będziemy mieli po jednym dobrym zespole na EuroPuchar i Ligę Mistrzów. Poza tym to wcale nie jest tak, że jesteśmy bezdyskusyjnie za mocni na słabych. Nie jesteśmy tak mocni w Pucharze Europy FIBA – gdyby tak było, to co roku mielibyśmy drużynę w finale tych rozgrywek, a tak nie jest. Zdarza się, że ogrywają nas tam zespoły z teoretycznie słabszych lig. W rozgrywkach występują też jednak bardzo mocne zespoły z takich lig jak turecka czy hiszpańska, które trudno nam pokonać. Najlepsze przykłady to chociażby ubiegłoroczne Bahcesehir Stambuł czy Surne Basket Bilbao.

Na koniec pytanie czysto sportowe – czego nam brakuje w Europie pod względem czysto koszykarskim? Jakie niedostatki w grze polskich klubów widzisz, gdy oglądasz ich mecze? – Główna obserwacja: budujemy zbyt wąskie składy. W poprzednim sezonie graliśmy z Legią w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów i mierzyliśmy się z Obradoiro, średniakiem z Hiszpanii. To był zespół, który grał zupełnie w innym tempie, z zupełnie inną intensywnością niż my byliśmy w stanie. Oni przywieźli na turniej 13 czy 14 zawodników, którymi trener rotował dowolnie, bo wiedział, że kilku może zostawić poza składem. Nam kontuzja PJ’a Pipesa, którą odniósł w trakcie turnieju, bardzo ograniczyła rotację i pokrzyżowała plany na mecz z Hiszpanami. Pomimo niezłego w naszym wykonaniu spotkania, w czwartej kwarcie meczu opadliśmy z sił, nie wytrzymaliśmy intensywności spotkania i przegraliśmy.

I właśnie u nas nie stawia się na szerokość składu, na intensywność gry, która często w Europie nas dobija, szczególnie w czwartych kwartach. Nam się wydaje, że lepiej przeznaczyć kilka tysięcy dolarów więcej na gracza z danej pozycji, który zrobi potem różnicę w lidze polskiej. Bo to rywalizacja o mistrzostwo Polski jest priorytetem dla klubów. Mamy więc węższe składy i wystarczy kontuzja jednego gracza, by rotacja miała słabe punkty. Rywale te słabości wykorzystują, szczególnie w kluczowych fragmentach, kiedy oni utrzymują wysoką intensywność, a nas na to nie stać.

Powiązane wiadomości

Alarm dla Igi Świątek. Jest nowy ranking WTA

sport. pl

Jets w końcu pokonani! Koniec niesamowitej serii

przegladsportowy .onet.pl

Bardzo dobry mecz polskiej tenisistki! Jest awans do ćwierćfinału

polsatsport pl

Zostaw komentarz

This website uses cookies to improve your experience. We'll assume you're ok with this, but you can opt-out if you wish. Zaakceptować Czytaj więcej