“Cztery lata temu po przegranej z Bidenem Donald Trump kazał urzędnikowi z Georgii „znaleźć” mu głosy, których zabrakło. Przemówieniem o „ukradzionych wyborach” podburzył tłum do szturmu na Kapitol. Dziś nie chce mu przejść przez gardło deklaracja, że uzna wynik starcia z Kamalą Harris. W razie oznak przegranej Trump nie odpuści. A oto, co może zrobić – pisze Marta Nowak z Gazeta.pl, współprowadząca podcastu „Co to będzie”.”, — informuje: wiadomosci.gazeta.pl
Wybory prezydenckie w USA wyglądają zwykle tak: wyborczy wtorek, potem kilkadziesiąt godzin analiz spływających wyników, wreszcie ogłoszenie zwycięzcy i koniec nerwów. Ale w tym roku może być zupełnie inaczej. Podważanie wyników wyborczych, fake newsy, zamieszki, Sąd Najwyższy wręczający Donaldowi Trumpowi prezydenturę na srebrnej tacy – takich scenariuszy obawia się dzisiaj wielu ludzi. I nie są to lęki nieuzasadnione albo wynikające z niewiedzy. Czy Trumpowi i jego zwolennikom się powiedzie, czy jednak demokratyczne mechanizmy okażą się silniejsze, to inna kwestia. Ale wszystko wskazuje na to, że w razie porażki wyborczej Trump będzie szukał innych dróg do Biaego Domu. Od dawna szykuje pod to grunt.
Po pierwsze: opinia publiczna
Oni ukradli wybory i wam, i mnie. […] Kraju nie da się odbić słabością, musicie pokazać siłę. […] Jak nie będziecie walczyć jak diabli, to stracicie swoje państwo.
To Donald Trump cztery lata temu, w przemówieniu, po którym tłum jego zwolenników ruszył szturmować Kapitol. Wdarli się do budynku, chcieli wieszać Mike’a Pence’a, starcia skończyły się śmiercią sześciu osób. Dziś Trump w tej sprawie się miota. Raz udaje, że przekazanie władzy odbyło się wtedy na pokojowych zasadach (w niedawnej rozmowie z redaktorem naczelnym „Bloomberga” mówił, że przecież grzecznie pojechał do domu, na Florydę, i w ogóle o co chodzi). Innym razem twierdzi, że cztery lata temu nie powinien był w ogóle opuszczać Białego Domu. A pytany, czy uzna wynik tegorocznych wyborów, nie odpowiada po prostu „tak”. Zamiast tego mówi: „owszem, jeśli to będą legalne i uczciwe wybory”. Kto ma być według Donalda Trumpa arbitrem tej legalności i uczciwości? Zapewne on sam, bo nie ma już chyba takiej instytucji, którą uznałby za wiarygodną, jeżeli orzeknie nie po jego myśli. Trump od dawna robi wszystko, żeby podważyć zaufanie swoich wyborców do urzędników, państwa, systemu. Opowiada o „deep state” – tajemniczej siatce trzymającej władzę. Za największy problem Stanów uważa bliżej nieokreślonego „wroga wewnętrznego” („enemy from within”). Już kilka miesięcy temu straszył rzekomymi totalitarnymi zapędami rządzącej administracji: „Nie sądzę, że [jeśli przegram] będą jeszcze kolejne wybory, a na pewno nie takie, które mają znaczenie”.
Zresztą cały obóz Trumpa nie zasypia gruszek w popiele. Starania o to, żeby Amerykanie zwątpili w instytucje, a za to uwierzyli w kolejne „ukradzione wybory”, trwają na różnych frontach. Zerknijmy na dwa.
- Fake newsy o oszustwach wyborczych – bez czekania na 5 listopada. W USA głosy można oddawać nie tylko na papierze, ale także przy pomocy specjalnych maszyn w komisjach. Marjorie Taylor Green, bardzo oddana Trumpowi kongresmenka, niedawno ogłosiła, że jest problem: urządzenia marki Dominion zamieniają głosy oddane na nią i Trumpa na inne. Dokładnie takie same teorie spiskowe, i to dotyczące maszyn dokładnie tej samej marki, krążyły na prawicowych forach w 2020 r. Wiemy, że to nieprawda, od urzędników odpowiedzialnych za proces wyborczy. Ale w optyce trumpistów urzędnikom ufać nie można. Elon Musk też już podsycał doniesienia, że podczas wcześniejszych wyborów w Michigan rzekomo było więcej oddanych głosów niż wyborców. Sekretarz stanu Michigan, Jocelyn Benson, wyjaśniła, że tak nie jest, wystąpił tylko – już poprawiony – błąd formatowania danych. Musk odparł, że Benson kłamie w żywe oczy. Niezależnie od tego, co powiedzą przedstawiciele państwowych instytucji, Trump, Greene czy Musk wiedzą swoje. A wyborca ma czuć, że ma do czynienia z sytuacją z cyklu „słowo przeciwko słowu”.
- Budowanie poczucia, że to Trump wygrywa. I nie chodzi tu tylko o zwykłe triumfalne posty polityków, kiedy ukazują się przychylne ich kandydatowi sondaże. Jest taki serwis Polymarket należący do Petera Thiela (miliardera, wielkiego patrona J.D. Vance’a). Polymarket to rynek prognostyczny, miejsce, gdzie stawia się pieniądze na różne rzeczy – np. na to, kto wygra wybory w Stanach. I teraz uwaga: korzystać z niego nie mogą amerykańscy obywatele. Mimo to Amerykanie od jakiegoś czasu widzą w mediach społecznościowych – choćby na należącym do Elona Muska Twitterze – reklamy Polymarketu, a konkretnie zakładów o to, kto wygra wybory prezydenckie. W warstwie graficznej te reklamy przypominają sondaże, a wskazują na ogromną przewagę Trumpa. Prosta sprawa: jak komuś przy scrollowaniu wbije się do głowy, że według rynku prognostycznego Trump ma 30 proc. przewagi nad Harris, potem wygrana Kamali może wydawać się… dziwna.
Trump chce budować wśród opinii publicznej poczucie, że w USA działają potężne siły, które będą chciały pozbawić go tego, co mu się z woli ludu należy. Kiedy po pierwszych wynikach będzie widać, że to Kamala Harris prowadzi, republikańscy wyborcy mają czuć, że coś takiego jest niemożliwe, że to oszustwo, że jakaś złowroga moc znowu „kradnie im wybory”. Jeśli ktoś to właśnie czyta i boi się, że najbliższe tygodnie przyniosą nam powtórkę z 6 stycznia 2021 – szturmy, przemoc, zamieszki – to ja nikogo nie uspokoję. Z tego prostego powodu, że Trump się nie uspokoił. Jego retoryka w ostatnich miesiącach jest brutalniejsza niż kiedykolwiek. Mówi o wyprowadzaniu wojska na obywateli, przeciwników politycznych porównuje do robactwa, szczuciem na migrantów tworzy pogromową atmosferę. Ja też wolałabym nie oglądać, jak fani przegranego eks-prezydenta zabierają się do insurekcji trumpistowskiej – ale nie zdziwię się ani trochę, jeśli tego rodzaju obrazy zobaczymy po wyborach.
Po drugie: prawo, sądy, elektorzy W amerykańskim Sądzie Najwyższym siedzą lojaliści Trumpa. Trudno to nazwać inaczej, tak stronniczego składu dawno w Stanach nie było. A Amerykanie pamiętają, jak ćwierć wieku temu to właśnie Sąd Najwyższy miał ostatnie słowo w kwestii wyniku wyborów. W 2000 r., kiedy wyścig między George’em Bushem a Alem Gore’em rozbijał się o kilkaset głosów na Florydzie, federalny Sąd Najwyższy – wtedy też zdominowany przez republikanów – stwierdził, że ręczne przeliczanie głosów nie byłoby sprawiedliwe. Do Białego Domu trafił Bush. To był oczywiście bardzo specyficzny układ, bo chodziło o jeden jedyny stan. Jeśli Kamala Harris miałaby przewagę – nawet drobną – nie w jednym, a w kilku kluczowych stanach, a Sąd Najwyższy nagle uznałby, że w nich wszystkich przy wyborach doszło do naruszeń konstytucji lub prawa federalnego, sprawa śmierdziałaby na kilometr. Takie wyroki na pewno wywołałyby protesty. Piszę o „konstytucji i prawie federalnym”, bo mniej poważnymi sprawami dotyczącymi procesu wyborczego zasadniczo zajmuje się nie krajowy Sąd Najwyższy, tylko stanowe sądy. Ale jeśli republikańscy sędziowie Sądu Najwyższego mieliby przestać dbać o pozory neutralności i po wyborach zacząć wprost działać na rzecz Trumpa – to istnieje prawny kruczek, który mogą wykorzystać.
Chodzi o jedno zdanie z takiego ubiegłorocznego wyroku. W 2023 r. w USA pojawiła się teoria, że o prawie wyborczym danego stanu powinna decydować wyłącznie legislatura, a inne organy nie mają tu nic do powiedzenia (jeżeli chcecie poczytać więcej, szukajcie pod „Moore v. Harper”). Prawo w tej kwestii interpretował właśnie Sąd Najwyższy. Ostatecznie demokratyczna strona odczytała jego wyrok jako sukces, bo mechanizmy kontroli nad procesem wyborczym zostały utrzymane. Ale – jak uczula Ian Millhiser z Vox, specjalista od sądownictwa i konstytucji – w wyrok wpleciono jedno zdanie o tym, że Sąd Najwyższy ma prawo zmienić wyrok sądu stanowego dotyczący wyborów federalnych, jeśli przekracza on zakres „zwykłej kontroli sądowej”. O co dokładnie w tym zdaniu chodzi? Nie wiadomo. Jest mgliste, można je interpretować bardzo różnie. Są obawy, że może dojść do takiego scenariusza: republikańscy prawnicy w stanach, gdzie Trumpowi brakuje niewiele głosów, kierują do sądów pozwy, w których alarmują, że doszło do nieprawidłowości, oszustw, czegokolwiek. A jeśli sędziowie stanowi wydadzą wyrok nie po ich myśli, wtedy wkroczy Sąd Najwyższy.
„Sekrecik” Trumpa. Niedziela 27 listopada, Madison Square Garden, Nowy Jork. To ten wiec Donalda Trumpa, na którym jeden z mówców nazwał Portoryko „wyspą śmieci”, a inny z krucyfiksem w ręku ogłosił, że Kamala Harris to antychryst. (Pisaliśmy o nim tutaj.) Sam Trump obiecywał wtedy, że po wyborach rozpocznie największy program deportacji w historii Stanów. Ale powiedział też, że on i Mike Johnson – republikański spiker Izby Reprezentantów – mają razem taki „mały sekret, który odegra wielką rolę”. „Powiemy wam, o co chodzi, po wyborach” – zapowiedział Trump z tajemniczym uśmieszkiem. Co to za tajemnica i dlaczego kandydat dzieli ją akurat z Johnsonem? Szybko pojawiła się prawdopodobna – i mrożąca krew w żyłach – interpretacja. Zapnijcie pasy. Wyjaśniam krok po kroku.
Ten scenariusz jest koszmarny, bo przy nim głosy obywateli przestają się w ogóle liczyć. Jak zauważa Elie Mystal z „The Nation”: taki plan wyjaśniałby, dlaczego Trump, Johnson, Elon Musk i inni republikanie jeżdżą po kraju z uśmiechem na ustach, obrażając potężne grupy wyborców (np. wspomnianych wyżej Portorykańczyków) albo beztrosko zapowiadając, że po wyborach Amerykanie będą biedniejsi (to Elon). Po prostu nie sądzą, że potrzebują głosów ludzi, żeby Donald Trump ponownie został prezydentem.
I znów: czy mamy się bać, że ta czarna wizja się zrealizuje? Nie chcę tu siedzieć i straszyć, że tak, dokładnie coś takiego nas czeka, amerykański eksperyment z demokracją trwał ponad dwieście lat i wystarczy, dziękuję, do widzenia, gasimy światło. Nie wiadomo, czy „sekret” Trumpa i Johnsona jest aż tak straszny (Johnson zapewnia teraz, że nie, że to zupełnie niewinna sprawa – o tym, czy mu wierzyć, musi zdecydować każdy z nas we własnym sercu). Ale ostateczna walka o Biały Dom najpewniej nie rozstrzygnie się w ciągu najbliższych paru dni. Przy zwycięstwie Kamali Harris – zwłaszcza jeśli wygra nieznaczną liczbą głosów lub elektorów – będziemy żyć w nerwach do czasu głosowania elektorskiego, a nawet do samego zaprzysiężenia. Donald Trump i sprzyjający mu gubernatorowie, prokuratorzy, kongresmeni, a także przyjaciele-miliarderzy, będą łapać się najróżniejszych sposobów, żeby wepchnąć go do Białego Domu. Jedna kampania się właśnie kończy. Druga zapewne zaraz się zacznie.
Sytuację wyborczą będziemy na bieżąco śledzić w specjalnych wydaniach „Co to będzie w Ameryce” na żywo. Już dziś zapraszamy na stronę główną Gazeta.pl oraz na YouTube’a „Co to będzie” w środę o godzinie 11, a następnie w piątek o godzinie 9.