“Giełda nazwisk u republikanów trwa w najlepsze. Donald Trump też już zaczął oficjalnie ogłaszać, kto dołączy do jego administracji. Tymczasem Partia Demokratyczna liże rany po porażce. Na przegląd tego, co po wyborach słychać w dwóch wielkich amerykańskich partiach, zapraszają Marta Nowak i Miłosz Wiatrowski-Bujacz, autorzy podcastu „Co to będzie”.”, — informuje: wiadomosci.gazeta.pl
Republikanie: dzielenie stołków W kampanii Donald Trump nie mówił zbyt dużo o tym, kogo po wyborach widziałby na jakim stanowisku. A ponieważ nic nie rozpala tak jak nutka niepewnoci, to giełda nazwisk w amerykańskich mediach kwitnie w najlepsze. Nie ma wątpliwości, że dla Trumpa najważniejszą cechą urzędnika jest bezgraniczna lojalność (mówimy o człowieku, który marzył o tym, żeby mieć „generałów takich jak Hitler”). Mimo to główną osią medialnych dywagacji jest to, czy weźmie sobie do gabinetu raczej takich polityków, których niejako sam stworzył – więc stosunkowo świeży narybek – czy jednak sięgnie też po doświadczonych przedstawicieli republikańskiego establishmentu.
To już wiemy: szefową personelu Białego Domu zostanie Susie Wiles. „Chief of Staff” to funkcja, której formalnym odpowiednikiem byłaby w Polsce szefowa Kancelarii Prezydenta. Tyle że w USA osoba na tym stanowisku odgrywa o wiele większą rolę – również, co oczywiste, z uwagi na zakres władzy samej głowy państwa. Wiles to bardzo zaufana osoba Trumpa. (Widać to choćby po tym, że to ona koordynowała współpracę z prawnikami przy jego procesach karnych.) Współorganizowała jego kampanię już w 2016 r., a w tym roku była jedną z jego głównych doradczyń. Wcześniej pracowała w sztabach wielu republikanów, poczynając aż od Ronalda Reagana. To ponoć ona uratowała kampanię Rona DeSantisa, kiedy w 2018 r. startował na gubernatora Florydy. Akurat w administracji federalnej Wiles nie ma specjalnego doświadczenia. Co innego, jeśli chodzi o lobbing. Jak donosi Politico, w czasie kampanii Wiles lobbowała dla koncernu tytoniowego Swisher International. Kieruje też ogromną lobbingową firmą Mercury, do której klientów należą m.in. ambasada Kataru i SpaceX Elona Muska.
„Carem od granicy” będzie były policjant Tom Homan. Nie pierwszy raz. W ICE – czyli amerykańskim Urzędzie Imigracyjnym i Celnym – ważne stanowisko dostał już za czasów Baracka Obamy. Już wtedy był odpowiedzialny za deportacje. Najwyraźniej polityka imigracyjna Obamy od polityki imigracyjnej Trumpa aż tak daleko nie leżała – temu drugiemu Homan spodobał się na tyle, że w 2017 r. dostał awans i zaczął kierować całym ICE. Teraz to on ma realizować czołowy postulat Trumpa, czyli akcję deportacyjną 12 milionów ludzi. A skoro o imigracji mowa: wiemy już, że zastępcą Susie Wiles zostanie Stephen Miller, wieloletni doradca prezydenta-elekta, który najbardziej ukochał sobie walkę z migrantami. To on był architektem wprowadzonej „za pierwszego Trumpa” polityki rozdzielania rodzin. A teraz zapowiada, że w przyszłym roku „turbodoładowanie” dostanie program denaturalizacji – czyli odbierania amerykańskiego obywatelstwa tym ludziom, którzy według nowej administracji na to zasłużą.
Sekretarz Obrony: jeszcze nie wiadomo, ale ostatnio sporo się mówi o Mike’u Rogersie, a to dla Polski byłaby niezła informacja. Trump ma wokół siebie silną frakcję – należy do niej m.in. JD Vance – która najchętniej w ogóle przestałaby wspierać walczącą Ukrainę. Rogers do niej nie należy. Przeciwnie. Jest teraz w Izbie Reprezentantów przewodniczącym Komisji ds. Sił Zbrojnych i w tej roli naciskał na to, żeby znacząco zwiększyć wydatki kierowane na działania przeciwko Chinom i Rosji. Kiedy część republikanów próbowała nie dopuścić do przyjęcia pakietów pomocowych dla Ukrainy, Rogers twardo opowiadał się za pakietami. W zeszłym roku mówił, że należy doprowadzić do pokoju między Rosją a Ukrainą – ale wydaje się, że w jego optyce nie miałby być to pokój na putinowskich warunkach. Co go łączy z Trumpem? Tego się nie spodziewacie: obu chodzi po głowie kosmiczne wojsko. Rogers apelował, żeby stworzyć w amerykańskiej armii jednostki odpowiedzialne za działania w przestrzeni kosmicznej – m.in. obronę amerykańskich satelitów. Trumpowi się to podoba, a jego wielki doradca Elon Musk ze swoimi Starlinkami też na pewno byłby zachwycony.
Ale spokojnie, rodacy, nie rozpędzajcie się, że to będzie ten Rogers i fajnie. Jako mocnego kandydata na Sekretarza Obrony jeszcze przed chwilą wymieniano Mike’a Pompeo. Skończyło się to dopiero, kiedy Trump jasno ogłosił, że Pompeo (który w latach 2018-2021 był jego Sekretarzem Stanu) zrobił swoje i w nowej administracji już go na pewno nie zobaczymy. Do rządzenia Trump nie ma też zamiaru zapraszać swojej konkurentki z prawyborów, Nikki Haley, która w jego poprzedniej kadencji była ambasadorką Stanów Zjednoczonych przy ONZ.
Co innego Marco Rubio. Też był kontrkandydatem Trumpa w prawyborach (i Trump kpił wtedy z niego bez litości). Ale teraz według medialnych doniesień prawie na pewno ma objąć kluczową tekę Sekretarza Stanu. Jeśli chodzi o stosunek do Rosji – bo to nas tu najbardziej interesuje – Rubio dawniej był antyrosyjskim jastrzębiem, ale z czasem przesunął się na bardziej trumpistowskie pozycje. Raczej chce doprowadzić do szybkiego pokoju, w kwietniu głosował przeciw przyjęciu pakietu wsparcia dla Ukrainy. Z kolei ważnym doradcą Trumpa ds. bezpieczeństwa miałby być Mike Waltz – były żołnierz jednostek specjalnych wojsk lądowych USA. Waltz też nie głosował za pakietem pomocowym, ale wciąż ma twarde stanowisko i wobec Rosji, i Chin. Tę pierwszą chciałby maksymalnie osłabić i w ten sposób przybliżyć podpisanie pokoju. Niedawno w wywiadzie dla NPR mówił, że Trump mógłby wprowadzić sankcje na rosyjską ropę (a także na chińskie firmy, które tę ropę kupują), a za to znieść ograniczenia w używaniu broni dalekiego zasięgu przez stronę ukraińską.
Ambasadorką USA przy ONZ zostanie natomiast Elise Stefanik. Stefanik jest jedną z ważniejszych republikańskich kongresmenek i zaprzysięgłą trumpistką. Najbardziej znana jest ze swoich – powiedzmy to elegancko – bardzo jasno sprecyzowanych poglądów na temat Izraela. W ostatnich miesiącach wielokrotnie oskarżała Joe Bidena – ze wszystkich ludzi akurat jego! – o to, że „kompletnie porzucił naszego najbliższego sojusznika”, bo rzekomo zbyt mało entuzjastycznie słał do Izraela fundusze i broń. Przemawiała w Knesecie, dokładnie tak samo jak premier Netanjahu w Kongresie nazywając inwazję Izraela na Palestynę starciem „cywilizacji” z „barbarzyńcami”. Według AIPAC Tracker (ruchu zajmującego się śledzeniem wpłat, które amerykańskim politykom przekazuje AIPAC, czyli najważniejsza pro-izraelska organizacja lobbingowa w USA) Stefanik miała otrzymać od AIPAC w sumie ponad 917 tys. dolarów.
Aha, gdyby ktoś się pytał, to wobec Rosji Stefanik nie jest aż takim jastrzębiem. W kwietniu głosowała przeciwko pakietom pomocowym dla Ukrainy.
I na koniec: sekcja „dziwne”, bo inaczej tego nazwać nie można. To akurat zapowiedzi jeszcze z czasu kampanii. Po pierwsze: Robert F. Kennedy Jr. jako człowiek, który miałby zająć się zdrowiem publicznym. RFK Jr. od lat szerzy teorie, których Jerzy Zięba by się nie powstydził. Twierdził, że przez promieniowanie wi-fi „wycieka mózg”. Opowiadał, że transpłciowość bierze się rzekomo z tego, że w wodzie są chemikalia, bo od tego zmienia się płeć i żabom, i dzieciom. Walczy, rzecz jasna, ze szczepionkami; pandemiczne obostrzenia porównywał do prześladowań Żydów w hitlerowskich Niemczech. Nie podoba mu się też choćby fluoryzacja wody (podczas gdy według amerykańskiego Centrum Kontroli i Prewencji Chorb każdy dolar wydany na fluoryzację w dłuższej perspektywie pozwala zaoszczędzić 20 dolarów, które inaczej trzeba by wydać na leczenie ludziom zębów).
A drugie nazwisko w tej sekcji to Elon Musk, który miałby stanąć na czele komisji obcinającej wydatki państwowe. Według Muska można by oderżnąć blisko jedną trzecią amerykańskiego budżetu. I na tym pomyśle już raz nie zostawiliśmy suchej nitki:
Demokraci: festiwal wzajemnych oskarżeń Tymczasem po drugiej stronie barykady zapanowała atmosfera wzajemnego oskarżania się o odpowiedzialność za przegrane wybory.
Ludzie Obamy winią Bidena. Byli sztabowcy prezydenta Obamy, a od paru lat prowadzący popularny podcast Pod Save America, twierdzą, że wewnętrzne sondae zlecone wiosną przez otoczenie Bidena wskazywały, że w starciu z Trumpem urzędujący prezydent może przegrać nawet takie stany jak Minnesota, Illinois i Nowy Jork, a jego rywal ma duże szanse na zdobycie ponad 400 głosów elektorskich. Mimo tego Biden planował startować w wyborach.
Biden wini Kamalę. Teraz otoczenie Bidena krytykuje kampanię Harris za to, że w połowie kampanii odeszła od narracji skupionej na atakowaniu wielkich korporacji i zamiast tego zaczęła przymilać się do Wall Street. Rzecznika prasowa Karine Jean-Pierre przypomniała dziennikarzom, że Joe Biden pozostaje jedynym politykiem, który pokonał w wyborach Donalda Trumpa.
Harris wini Bidena, ale po cichu. Otoczenie Harris za kulisami obwinia za przegraną Bidena, ale publicznie wciąż stawia na lojalność wobec Białego Domu. A gdy komuś coś się uleje, to temat jest natychmiast wyciszany. David Plouffe, jeden z głównych kampanijnych doradców kandydatki Demokratów, napisał w dniu ogłoszenia wyników wyborów, że „odkopaliśmy się z głębokiej dziury [w której zaczynaliśmy kampanię], ale to nie wystarczyło”. Łatwo domyślić się, kto zdaniem Plouffe’a dziurę wykopał, więc jeszcze tego samego dnia usunął on swoje konto na Twitterze.
Pelosi wini Bidena i Harris. Nancy Pelosi, była demokratyczna spikerka Izby Reprezentantów która odegrała kluczową rolę w zmuszeniu Bidena do wycofywania się z wyścigu prezydenckiego, puszcza w wywiadach oczko, że jej zdaniem ani Biden, ani Harris nie nadawali się do kandydowania. W wywiadzie dla „New York Timesa” Pelosi skrytykowała Bidena za to, że tak późno zrezygnował z kandydowania. Gdyby zrobił to wcześniej, „w wyścigu o nominację Partii Demokratycznej pojawiliby się inni kandydaci”, a demokraci skorzystaliby na przeprowadzeniu prawdziwych partyjnych prawyborów. Wniosek jest prosty – wypychając Bidena Pelosi liczyła na to, że zastąpi go ktoś inny. Biden pokrzyżował jej plany tym, że natychmiast sam poparł Harris.
W „Rolling Stone” ukazał się artykuł bogato okraszony anonimowymi cytatami z „bliskiego otoczenia Harris”, zgodnie z którymi wielu przedstawicieli Partii Demokratycznej „błagało jej sztab”, żeby nie opierała swojej kampanii na wiecowaniu z Liz Cheney, byłą republikańską kongresmenką i córką Dicka Cheneya, wiceprezydenta USA za kadencji George’a W. Busha. Sztabowcy Kamali podobno „kazali im spadać”.
Głowy nie polecą. Czyli wszyscy się kłócą i obwiniają siebie nawzajem – zero zaskoczenia. Równie mało zaskakujące jest to, że pomimo fali wzajemnych oskarżeń nic nie wskazuje na to, że ktokolwiek w partii poniesie jakiekolwiek konsekwencje. Chuck Schumer, który szefuje klubowi senackiemu demokratów od 2017 r., ma pozostać na stanowisku. Posady zachowają także najważniejsi demokraci w Izbie Reprezentantów – Hakeem Jeffries, Katherine Clark i Pete Aguilar. Nie zmienia się przegranego składu.
Kampania Harris na minusie. Na koniec jeszcze dodatkowy smaczek. Kampania Harris, mimo zebrania ponad miliarda dolarów od końca lipca, zakończyła kampanię z 20-milionowym długiem. Zapisani do jej kampanijnego newslettera zwolennicy demokratów już po wyborach dalej otrzymują maile z prośbą o wpłaty, które przypominają do złudzenia podobne wiadomości wysyłane przez Trumpa cztery lata temu – fundusze są potrzebne „żeby zadbać o to, że każdy głos zostanie policzony”. Według doniesień portalu Puck.News sztab Harris szuka kupców zainteresowanych listą mailingową zebraną w czasie kampanii. Sprzedaż danych osobowych własnych wyborców miałoby pomóc zasypać 20-milionową dziurę w partyjnym budżecie. Trudno o lepsze podsumowanie tego, jak najważniejsi liderzy Partii Demokratycznej traktują własny elektorat.