“We wtorkowych wyborach Trump wygrał nie tylko wszystkie siedem wahadłowych stanów, ale również głosowanie powszechne na poziomie całego kraju. Nie dlatego, że Stany Zjednoczone przechodzą prawicową rewolucję, tylko przez to, że demokraci byli głusi na lęki bytowe Amerykanów – pisze Miłosz Wiatrowski-Bujacz, współprowadzący wideocastu gazety.pl „Co to będzie”.”, — informuje: wiadomosci.gazeta.pl
1. Demokraci oberwali wszędzie Na przestrzeni ostatnich miesięcy wielu ekspertów zwracało uwagę na to, że od co najmniej paru lat jesteśmy świadkami procesu masowych „politycznych migracji” w Stanach Zjednoczonych – wyborcy republikańscy przeprowadzają się z Kalifornii na Florydę i do Teksasu, demokratyczni uciekają z konserwatywnych stanów do Minnesoty, Massachusetts czy stanu Waszyngton. Jak pokazywała analiza opublikowana pod koniec padziernika w „New York Times”, ten proces widać jeszcze silniej na poziomie wewnątrzstanowym – demokraci chcą mieć za sąsiadów innych demokratów, a republikanie – republikanów. Polaryzacja ideologiczna z coraz większą siłą napędza polaryzację geograficzną, co miało mieć istotne przełożenie na rozkład poparcia dla obu partii.
Nic z tego nie zobaczyliśmy. Skala czerwonej, republikańskiej fali jest ogromna. Na poziomie całego kraju procentowe poparcie dla Trumpa wzrosło w porównaniu do 2020 roku o 6 punktów procentowych. Jej rozkład poddaje w wątpliwość narrację o rosnącej polaryzacji elektoratów – Trump zyskał 5,9 pp w stanach „bezpiecznie” republikańskich i aż 7,4 pp w tradycyjnych twierdzach demokratów. Przesunięcie było najmniejsze w stanach wahadłowych, gdzie wyniosło trochę ponad 3 pp – a więc o połowę mniej niż średnio w całym USA.
Trump poprawił procentowo swój wynik w 48 z 50 stanów. Największy wzrost poparcia zanotował w Kalifornii oraz w Nowym Jorku – w obu aż o ponad 10 pp. Harris zyskała jedynie w Utah (o około 1 pp) i w stanie Waszyngton (również o około 1 pp). Sytuacja wygląda podobnie na poziomie hrabstw – w jedynie około 60 spośród 3244 kandydatka demokratów otrzymała większe poparcie niż Biden w 2020 roku.
2. To nie „konserwatywna rewolucja” Pierwszym wnioskiem nasuwającym się w obliczu ogólnokrajowej czerwonej fali jest stwierdzenie, że poglądy ogromnej większości społeczeństwa przesunęły się zdecydowanie w prawo, rozjeżdżając się z platformą programową Partii Demokratycznej. To niezwykle popularna narracja. W tym ujęciu Amerykanie zagłosowali na Trumpa, bo zbuntowali się przeciwko polityce otwartych granic, multikulturalizmu, rzekomej obsesji demokratów na punkcie spraw tożsamościowych. Wszystkie te elementy na pewno są jakąś częścią opowieści o tym, skąd wzięła się wygrana Trumpa. Niewiele wskazuje jednak na to, że bardzo istotną.
Po pierwsze, jeśli powodem, dla którego wyborcy odwrócili się od Partii Demokratycznej, jest „wojna kulturowa”, to trudno wyjaśnić wygraną Bidena w 2020 i zaskakująco dobry wynik demokratów w wyborach do Kongresu w 2022. To właśnie cztery lata temu zagadnienia określane często jako „tożsamościowe” – kwestie dyskryminacji rasowej, mierzenia się z czarnymi kartami amerykańskiej historii, cenzury społecznej i „cancel culture” czy prawa do posiadania broni – odgrywały w kampanii nieporównywalnie większą rolę niż w tym roku.
Po drugie, choć imigracja jest niewątpliwie jednym z głównych zagadnień kształtujących amerykańską debatę publiczną, to wtorkowe wyniki sondaży exit poll nie wskazują na to, że to właśnie obietnica masowego programu deportacji nielegalnych imigrantów dała Trumpowi prezydenturę. 56 proc. ankietowanych w 10 kluczowych stanach (Arizonie, Florydzie, Georgii, Karolinie Północnej, Michigan, Nevadzie, Ohio, Pensylwanii, Teksasie i Wisconsin) odpowiedziało, że nielegalni imigranci powinni dostać możliwość ubiegania się o legalizację pobytu, a 40 proc., że powinni zostać deportowani. Jednocześnie imigracja była na przedostatnim miejscu spośród pięciu zagadnień, które wyborcy mogli wskazać jako mające największy wpływ na ich decyzję. Była najważniejsza dla zaledwie 11 proc. ankietowanych. Na dwóch pierwszych miejscach wyborcy umieścili „stan demokracji” oraz „stan gospodarki”.
Po trzecie, jeśli tegoroczne wybory miałyby być triumfem zbuntowanych, samotnych młodych mężczyzn wpatrzonych w Elona Muska, to trudno połączyć to z danymi exit polls wskazującymi, że ze wszystkich grup wiekowych poparcie Kamali Harris wśród mężczyzn było najwyższe u tych w przedziale 18-29 lat, że uzyskała ona wyższe poparcie od mężczyzn niemających dzieci niż od ojców, oraz u mężczyzn nie będących w związku małżeńskim niż od żonatych.
3. Gospodarka, głupcze Jak zatem wyjaśnić to, że Harris uzyskała gorszy wynik od Bidena niemal wszędzie – w niemal każdym stanie, w niemal każdym hrabstwie, niezależnie od tego, czy jego mieszkańcy są bardziej progresywni niż w 2020, czy mniej, lepiej lub gorzej wykształceni, głównie biali, czy należący w dużym procencie do mniejszości etnicznych? Odpowiedzią jest cytat kampanijny Billa Clintona z 1992 roku – „To gospodarka, głupcze”.
Dla 32 proc. ankietowanych w kluczowych dla wyniku wyborów stanach stan gospodarki był najważniejszym czynnikiem wpływającym na ich decyzję wyborczą. Spośród nich aż 80 proc. poparło Donalda Trumpa. Trzy czwarte uczestników sondażu zgodziło się ze stwierdzeniem, że w ostatnim roku inflacja sprawiła im i ich rodzinom „poważnym obciążeniem” (22 proc.) albo „pewnym obciążeniem” (53 proc.). Spośród tych pierwszych aż 74 proc. zagłosowało na Trumpa. W tej drugiej grupie – 51 proc. (przy 45 proc. dla Kamali Harris). 31 proc. ankietowanych uważało, że gospodarka jest w dobrym albo świetnym stanie, 68 proc. – w niezbyt dobrym albo złym. Wśród tych drugich Trump uzyskał 70 proc. poparcia.
Szalejąca w ostatnich latach na świecie inflacja pogrzebała niemal wszystkie rzdy ubiegające się o reelekcję w krajach rozwiniętych – do zmiany władzy doszło w Japonii, Wielkiej Brytanii, Austrii, Finlandii, Niderlandach, Nowej Zelandii, Portugalii, Szwecji i we Włoszech oraz – a jakże – w Polsce, gdzie „drożyzna” była jednym z głównych tematów kampanii wyborczej w 2023 roku. Wyborcze straty w wyborach parlamentarnych ponieśli przedstawiciele prezydenta Macrona we Francji i hiszpańscy socjaliści premiera Pedro Sancheza. Fatalne notowania sondażowe mają partie rządzące w Australii, Kanadzie i Niemczech.
Jak zauważył redaktor naczelny amerykańskiego portalu The American Prospect David Dayen, „gdy nadchodzi kryzys bezrobocia, dotyka on milionów rodzin – w wypadku bardzo ciężkiego kryzysu nawet 10 – 15 milionów. Gdy uderza fala inflacyjna, dotyka ona każdego”. I to nawet jeśli, jak w wypadku Stanów Zjednoczonych w ostatnich latach, kryzys inflacyjny był krótszy niż w Unii Europejskiej, a najwyższe odczyty nie zbliżyły się do europejskich szczytów. Nawet po jej ugaszeniu ceny nie wracają przecież do poprzednich poziomów, a rodziny odczuwają skutki drożyzny. Jednocześnie walka z inflacją poprzez podnoszenie stóp procentowych jest szczególnie bolesna w kraju takim jak Stany Zjednoczone, gdzie kredyty konsumenckie odgrywają ogromną rolę w gospodarce.
4. Skoro jest tak dobrze, to czemu jest źle? Inflacja sama w sobie jest dla rządzących ogromnym obciążeniem. Gdy dodatkowo przekonują oni obywateli, że wszystko jest wspaniale, to społeczna złość kipi.
Administracja Bidena na każdym kroku podkreśla, że dzięki jej działaniom Stany Zjednoczone poradziły sobie z wyzwaniami gospodarczymi ostatnich lat lepiej niż jakikolwiek kraj na świecie. Pod wieloma względami rzeczywiście tak jest – inflację udało się przywrócić do niskiego poziomu, odbyło się to przy zachowaniu niskiego poziomu bezrobocia i w warunkach imponującego wzrostu PKB. Z przecieków płynących do mediów z Białego Domu wynikało, że Biden i jego doradcy są wściekli, że zamiast podziękowań za przeprowadzenie kraju suchą stopą przez kryzys mieliby się tłumaczyć.
Rzecz w tym, że pod imponującymi danymi makroekonomicznymi kryje się mniej różowy obraz poziomu życia wielu amerykańskich rodzin. Według oficjalnych danych rządowych skumulowana inflacja w latach 2021-2024 wyniosła 20 proc., czyli mniej więcej tyle samo, co średni wzrost zarobków szeregowych pracowników. W najlepszym razie nie stracili, o poprawie nie może być mowy. Według cytowanej przez Financial Times analizy firmy konsultingowej Oxford Economics 40 proc. najgorzej zarabiających odpowiada w USA za 20 proc. wydatków konsumenckich, podczas gdy 20 proc. najlepiej zarabiających – za 40 proc. To największa przepaść między obiema grupami od momentu, w którym zaczęto zbierać na ten temat dane.
W 2016 roku najwyższy przedstawiciel demokratów w Senacie, reprezentujący Nowy Jork Chuck Schumer, powiedział, że nie martwią go zmiany demograficzne w elektoracie i populistyczny urok Trumpa, bo za każdego utraconego na jego rzecz wyborcę – pracownika fizycznego w wahadłowych stanach Hillary Clinton uzyska dwóch zamieszkujących bogate przedmieścia dużych miast republikańskich wyborców należących do klasy średniej wyższej.
Matematyka nie była łaskawa dla demokratów wtedy, a tym razem okazała się jeszcze mniej korzystna. Wśród ankietowanych z 10 kluczowych stanów, których dochód gospodarstwa domowego wynosi co najmniej 100 tysięcy dolarów rocznie, poparcie dla Harris w tym roku wzrosło o 9 pp w porównaniu do wyniku Bidena sprzed czterech lat. Wśród gospodarstw domowych o dochodzie pomiędzy 50 a 100 tysięcy dolarów rocznie – spadło o 11 pp. U tych, gdzie wynosi on mniej niż 50 tys. – o 8 pp. Jest niemal dokładnie odwrotnie, niż liczył na to Schumer – bo gospodarstw domowych z dochodem poniżej 100 tysięcy dolarów jest o 50 proc. więcej niż tych najlepiej zarabiających.
Jedną z najczęściej cytowanych statystyk tegorocznych wyborów jest to, że wśród mężczyzn pochodzenia latynoamerykańskiego Harris straciła w porównaniu do wyniku Bidena z 2020 roku 15 pp poparcia. Zanim jednak kupimy narrację o ich zafascynowaniu maczyzmem Trumpa, albo o ich konserwatywnych poglądach i niechęci do polityki tożsamościowej, pamiętajmy, że 80 proc. społeczności latynoamerykańskiej w USA należy do klasy robotniczej, czyli właśnie do tych osób, których frustracja dotycząca polityki gospodarczej ostatnich 4 lat jest najsilniejsza. A ich niechęć do nowych imigrantów nie wynika z zinternalizowanej ksenofobii, tylko lęku o ich sytuację materialną.
5. Harris dostała bardzo trudne karty – i postanowiła pójść w wyparcie Harris została kandydatką demokratów na ostatniej prostej, obarczona wieloma miesiącami fatalnych sondaży Bidena i historycznie niskimi wskaźnikami zaufania do urzędującej administracji, której była przedstawicielką. To było dla niej niewątpliwie trudne rozdanie.
Nie oznacza to jednak, że była całkowicie bez szans. Według sondażu exit poll Trump wygrał w stanach wahadłowych zdecydowanie wśród osób, które ostateczną decyzję o tym na kogo zagłosować podjęły w ostatnim przedwyborczym tygodniu – wyprzedził Harris aż o 9 pp. Podobnie jest z osobami, które w tym roku zagłosowały po raz pierwszy – tam jego przewaga wyniosła 13 pp. Te dane są spójne z przewidywaniami analityka „New York Times” Nate’a Cohna, który od paru miesięcy zwracał uwagę na potencjał Trumpa wśród tak zwanych „wyborców o niskiej skłonności do głosowania” (low propensity voters). To przede wszystkim osoby z gospodarstw domowych o dochodzie poniżej 50 tysięcy dolarów rocznie oraz przedstawiciele mniejszości, w tym zwłaszcza społeczności latynoamerykańskiej.
Choć w obietnicach wyborczych Harris znalazło się sporo postulatów skierowanych do mniej zamożnych Amerykanów, to ostatnie tygodnie kampanii spędziła na wiecowaniu z przedstawicielami dawnego republikańskiego establishmentu (Liz Cheney) i miliarderem lobbującym za sektorem kryptowalut (Markiem Cubanem), a niemal cały ciężar jej kampanii przeniósł się na opowieść o potrzebie jedności i obrony demokracji. To nie jest sposób na trafienie do wyborców, którzy pozostają do końca niezdecydowani – o tym jaki jest Trump wszyscy wiedzą od lat, dodatkowe straszenie raczej tego nie zmieni.
Jednocześnie Harris nie wzięła na sztandary propozycji socjalnych takich jak podniesienie pensji minimalnej, wprowadzenie płatnego świadczenia chorobowego, czy podatku dla miliarderów. Te wszystkie propozycje cieszą się w USA rosnącym poparciem, również w republikańskich stanach. Referendum dotyczące wprowadzenia płatnego chorobowego wygrało na Alasce, w Missouri i w Nebrasce, w dwóch pierwszych obywatele zagłosowali za podwyższeniem pensji minimalnej. Według badań opinii publicznej 73 proc. Amerykanów popiera dodatkowy podatek dla miliarderów, a 77 proc. rozbudowanie systemu opieki społecznej.
W tym wszystkim nie ma znaczenia, że Trump i Musk to miliarderzy, którzy chcą zlikwidować podatki dla najbogatszych i osłabić ledwo istniejące w Stanach Zjednoczonych prawo pracy i programy socjalne. Gdy 70 proc. wyborców uważa, że gospodarka jest w złym stanie, to rządzący muszą ich przekonać, że wiedzą dokładnie, co należy zrobić, żeby im realnie pomóc. Jeśli nie potrafią tego zrobić i zamiast tego jedynie straszą rywalem, perorują o obronie demokracji i promują się z przedstawicielami odrzuconego przez wyborców Trumpa republikańskiego dawnego statusu quo, to przegrywają. Nieważne z kim.