“Francuskie Zgromadzenie Narodowe wyraziło w środę wieczorem wotum nieufności wobec rządu Michela Barniera. Barnier na stanowisku premiera przetrwał trzy miesiące – został nim 5 września. Dróg wyjścia z politycznego impasu nie widać – zza horyzontu nie wyłania się żadna potencjalna większość parlamentarna, a kolejne wybory mogą odbyć się dopiero w czerwcu. Sytuacji przygląda się Miłosz Wiatrowski-Bujacz, współprowadzący wideocastu Gazeta.pl „Co to będzie”.”, — informuje: wiadomosci.gazeta.pl
Obecny kryzys parlamentarny to pokłosie decyzji prezydenta Macrona o rozwiązaniu Zgromadzenia Narodowego i rozpisania przyspieszonych wyborów w czerwcu tego roku.
Macron ogłosił ten ruch bez żadnego ostrzeżenia, bezpośrednio po tym, jak w wyborach do Parlamentu Europejskiego najlepszy wynik uzyskało Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. Miał nadzieję, że w obliczu szoku wywołanego świetnym wynikiem skrajnej prawicy, francuscy wyborcy ruszą tłumnie do urn, by bronić republiki przed rządami Le Pen, dzięki czemu jego zaplecze parlamentarne uzyska większość w Zgromadzeniu Narodowym (czego nie udało się osiągnąć w planowych wyborach w 2022).
Macron tłumaczył, że rozpisał przyspieszone wybory, bo w obliczu braku stabilnej większości popierającej rząd bał się, że upadnie on przy próbie uchwalenia budżetu. Wyszło jak wyszło. Macron rozpisał przyspieszone wybory, popierająca go lista straciła jedną trzecią posiadanych mandatów, i w liczącej 577 przedstawicieli niższej izbie parlamentu mogła liczyć już na poparcie 159 zamiast 245 deputowanych. Przed wyborami macronistom do bezwzględnej większości brakowało 44 mandatów. Po wyborach – 130.
Pierwsze miejsce w wyborach zdobyła szeroka koalicja lewicy pod nazwą Nowy Front Ludowy, wprowadzając do Zgromadzenia 180 deputowanych. Na trzecim miejscu znalazło się Zjednoczenie Narodowe ze 142 mandatami. I tu widzimy clou problemu.
Lewica mimo zwycięstwa ma o 109 deputowanych za mało do samodzielnego rządzenia, co oznacza, że jedyna droga do zbudowania przez nią większości prowadzi do Macronistów – a cała platforma wyborcza Nowego Frontu Ludowego była zbudowana na proteście przeciwko polityce gospodarczej i społecznej obozu prezydenckiego. Macroniści potrzebują poparcia albo Frontu Ludowego albo Zjednoczenia Narodowego do zbudowania stabilnej większości – a lepeniści również mają w firmowaniu polityki rzdu Macrona znikomy interes. Większości nie ma – i raczej nie będzie. A francuska konstytucja jasno stanowi, że kolejne wybory parlamentarne można przeprowadzić najwcześniej rok po poprzednich – chyba, że w międzyczasie nastąpi zmiana na stanowisku prezydenta. Tymczasem kadencja Macrona kończy się w 2027.
Le Pen porzuca odpowiedzialną neutralność We Francji do powołania rządu prezydent nie potrzebuje większości parlamentarnej, premier przejmuje władzę w momencie otrzymania nominacji, nie odbywa się głosowanie jad wotum zaufania w Zgromadzeniu Narodowym. Jeśli deputowanym nie podoba się wybraniec prezydenta, to muszą wystąpić z wnioskiem o głosowanie nad wotum nieufności. Mimo tego Macron potrzebował po tegorocznych wyborach aż dwóch miesięcy żeby uformować rząd, który był w stanie uniknąć głosowania nad wotum nieufności już na samym starcie swojego urzędowania. Premierem został Michel Barnier, były minister i komisarz europejski i przedstawiciel prawicowej partii Republikanie. Choć Republikanie zdobyli w wyborach zaledwie 39 mandatów, to z racji ich usytuowania na politycznym spektrum między Zjednoczeniem Narodowym a macronistami stanowili najlepsze zaplecze dla prawicowego rządu, który mógłby liczyć na neutralność deputowanych Le Pen – a dla stabilności rządu neutralność wystarczyłaby w zupełności. Taki przynajmniej był plan.
Trudno ocenić, czy ten domek z kart miał jakiekolwiek szanse na to, żeby wytrzymać co najmniej do czerwca 2025 roku. Na jego korzyść przemawiało niewątpliwie to, że Le Pen i jej środowisko polityczne widziało zalety „odpowiedzialnej neutralności”, pokazującej Francuzom, że Zjednoczenie Narodowe to poważna, dbająca o rację stanu i stabilność polityczną partia, której można powierzyć w przyszłości rządy nad krajem bez lęku o polityczny chaos. Z drugiej strony granica między bonusem za „odpowiedzialność” a utratą wiarygodności i otrzymaniem łatki „niczym się nie różnią od establishmentu” jest cienka. Zwłaszcza, gdy niepopularny rząd dąży do przepchnięcia siłą przez parlament projektu budżetu zawierającego pakiet cięć wydatków i wzrostu podatków na łączną sumę 60 miliardów euro. A takie właśnie ambitne zadanie wyznaczył sobie Barnier, tworząc budżet idący w zakresie zwalczania deficytu nawet dalej, niż rekomendowała to Komisja Europejska. I robiąc to z zerowym politycznym mandatem. Co mogło pójść nie tak.
Na ostatniej prostej, gdy groźby ewentualnego poparcia dla wotum nieufności wobec rządu ze strony Le Pen i obecnego przewodniczącego Zjednoczenia Narodowego Jordana Bardelli były trudne do zignorowania jako blef, Barnier desperacko szukał porozumienia z lepenistami. Usunął podatek od energii elektrycznej, który kosztowałby francuskich konsumentów 5 miliardów euro, był też skłonny przywrócić refundację leków na obecnym poziomie. Niemożliwą do przeskoczenia przeszkodą okazała się propozycja usunięcia automatycznej indeksacji emerytur o wskaźniki inflacyjne.
Barnier przechodzi do historii Jeszcze w niedzielę trwały negocjacje, ale w poniedziałek Barnier uznał, że dotarły do ściany i postawił wszystko na jedną kartę i przyjąć budżet bez głosowania. Zgodnie z artykułem 49 punkt 3 francuskiej konstytucji, rząd może przyjąć dowolną ustawę w drodze wyjątku bez poparcia parlamentu. Jeśli deputowani w Zgromadzeniu Narodowym się na to nie godzą, to muszą wystąpić o głosowanie w sprawie wotum nieufności, a wniosek musi uzyskać poparcie co najmniej 58 przedstawicieli izby żeby trafić pod obrady. Potem zostaje już samo głosowanie – jeśli za wotum nieufności opowie się co najmniej 289 deputowanych, to ustawa zostaje odrzucona, a rząd upada.
W dotychczasowej historii Piątej Republiki, czyli od 1958 roku, żaden rząd nie został odwołany w wyniku głosowania nad wotum nieufności po tym, jak zdecydował się na skorzystanie z procedury zawarte w artykule 49.3. W ostatnich latach, wobec braku większości parlamentarnej dla obozu prezydenckiego, jej użycie stało się nagminne. Élisabeth Borne, była premierka z frakcji macronistów, między majem 2022 a styczniem 2024 posłużyła się nią 23 razy – ponad raz w miesiącu. Barnier przy okazji projektu budżetu na przyszły rok zdecydował się na ten ruch po raz pierwszy. I ostatni.
Dróg do wyjścia z impasu nie widać, a Le Pen może się śpieszyć Upadek rządu Barniera ani nie zmienia arytmetyki parlamentarnej, ani nie przybliża Francji do przyjęcia budżetu na przyszły rok. Macron zapowiedział, że z uwagi na to, jak pilnym zadaniem jest uspokojenie rynków finansowych co do finansów publicznych kraju, nowy premier zostanie powołany już na początku przyszłego tygodnia. Podobno sam Macron najchętniej ponownie powierzyłby ponownie funkcję Barnierowi, ale odchodzący premier nie widzi w tym rozwiązaniu żadnego sensu.
Co zatem pozostaje? Najbardziej prawdopodobne są dwie opcje. Pierwsza to wybór kandydata podobnego pod kątem profilu politycznego do odchodzącego premiera – czyli przedstawiciela Republikanów albo prawego skrzydła obozu prezydenckiego – i powrót do negocjacji budżetowych toczonych ze Zjednoczeniem Narodowym. Jak wynika z pogłosek o tym, że Macron najchętniej po prostu powołałby ponownie Barniera, to właśnie ten scenariusz jest jest preferowaną opcją prezydenta. Trudno jednak wierzyć w stabilność tego rozwiązania. Skoro Le Pen postanowiła przyczynić się do bezprecedensowego obalenia rządu w wyniku użycia artykułu 49.3, to przyjęcie niemal identycznego budżetu proponowanego przez nadchodzącego premiera byłoby ciężkie do sprzedania wyborcom. Z drugiej strony przyjęcie przez obóz prezydenta warunków stawianych przez Zjednoczenie Narodowe – warunków, które doprowadziły do upadku rząd Barniera – byłoby ogromną porażką Macrona.
Jest jeszcze jeden aspekt, który może wpływać na twardą linię Zjednoczenia Narodowego. Pod koniec marca zostanie wydany wyrok w sprawie.
malwersacji środków unijnych i używania ich przez polityków ZN w celu finansowania partii. Zdaniem prokuratury doszło do defraudacji nawet 6 milionów euro. Wśród oskarżonych jest Marine Le Pen. Jeśli zostanie uznana za winną, to grozi jej między innymi zakaz ubiegania się o funkcje publiczne na okres pięciu lat. Co oznacza, że nie mogłaby kandydować w wyborach prezydenckich w 2027 roku.
Media spekulują, że poprzez blokowanie przyjęcia budżetu i utrzymywanie parlamentarnego patu Le Pen ma nadzieję zmusić Macrona do rezygnacji i rozpisania wcześniejszych wyborów prezydenckich – tak, by odbyły się one jeszcze przed wydaniem wyroku w jej sprawie. Pytany przez dziennikarzy o to, czy rozważa taki scenariusz, prezydent Francji powiedział we wtorek wieczorem, że to pomysł rodem z seriali political fiction i zamierza z dumą wypełnić mandat powierzony mu dwukrotnie przez wyborców.
Lewica nie chce pustej „sprawczości” Jeśli obozowi prezydenckiemu nie uda się doprowadzić do jakiejkolwiek formy porozumienia ze Zjednoczeniem Narodowym, to drugą opcją zakończenia politycznego impasu jest stworzenie szerokiej koalicji, która składałaby się z obozu prezydenckiego, Republikanów i bardziej umiarkowanego skrzydła Nowego Frontu Ludowego, czyli Partii Socjalistycznej. Rząd z takim zapleczem miałby większość w Zgromadzenie Narodowym i znacznie większe szanse przetrwania do czerwca, gdy będą mogły odbyć się wybory parlamentarne.
Jest tylko jeden problem. Partia Socjalistyczna już wielokrotnie wykluczyła scenariusz, w którym opuściłaby Nowy Front Ludowy, bo jest największym beneficjentem jego powstania. Jeśli socjaliści wejdą do rządu Macrona, a największa frakcja lewicowa – Francja Niezłomna Jean-Luca Mélenchona – będzie dalej w opozycji, to właśnie przy niej zostaną lewicowi wyborcy, niezwykle krytyczni wobec rządzących od 2017 roku macronistów. Parę miesięcy na stanowiskach rządowych może i brzmi jak sprawczość, ale to dla Partii Socjalistycznej gra niewarta świeczki. Nieprzypadkowo to właśnie Nowy Front Ludowy jako pierwszy złożył wniosek o głosowanie w sprawie wotum nieufności wobec Barniera.
***
Czy Macron może zaskoczyć i powołać na stanowisko premiera osobę rekomendowaną przez cały Nowy Front Ludowy, dając w ten sposób szanse na rządzenie formacji politycznej, która uzyskała w wyborach do Zgromadzenia Narodowego najlepszy wynik? To mało prawdopodobne. Macron przekonuje, że istnieją poważne argumenty uzasadniającego jego sprzeciw – taki rząd niemal na pewno natychmiast musiałby zmierzyć się z głosowaniem nad wotum nieufności i przepadłby w nim z kretem. Rzecz w tym, że stanie się tak jedynie jeśli wotum nieufności poprą macroniści, co oczywiście zależy w niemałym stopniu od samego prezydenta. Nie zmienia to faktu, że dla Macrona poparcie dla rządu Nowego Frontu Ludowego byłoby przyznaniem, że jego ponad 7 dotychczasowych lat rządu były jedną wielką porażką. A skoro to się nie sanie, to Francję dalej czeka chaos.