“Ledwo we Francji upadł rząd Michela Barniera, a lada moment Bundestag nie da wotum zaufania rządowi Olafa Scholza. Kryzysy polityczne w Paryżu i Berlinie łączy to, że przyczyną upadku rządów były kłótnie wokół deficytu budżetowego. W dzisiejszym wydaniu wieści ze świata, które umykają codziennym nagłówkom, tematem przewodnim jest unijna panika wokół deficytu. Zaprasza współautor podcastu „Co to będzie” Miłosz Wiatrowski-Bujacz.”, — informuje: wiadomosci.gazeta.pl
W obu przypadkach przyczyną upadku rządu były kłótnie wokół deficytu budżetowego i obawy przed ryzykiem (prawdziwym lub wyobrażonym) związanym z nadmiernym zadłużaniem kraju.
Francja. Nie chcą być drugą Grecją. Gospodarczy kontekst kryzysu politycznego we Francji jest stosunkowo mało skomplikowany. W 2024 deficyt finansów publicznych wyniesie około 6,1 procent PKB. To ponad dwukrotnie więcej, niż dopuszczają unijne reguły budżetowe i o 50 procent powyżej pierwotnych założeń budżetowych. Dług publiczny sięga 112 proc. PKB. Premier Michel Barnier przygotował budżet zakładający zmniejszenie deficytu na przyszły rok do 5 proc. PKB poprzez podniesienie wpływów o 20 miliardów euro i ścięcie 40 miliardów wydatków publicznych. Jednocześnie przedstawił plan dalszej konsolidacji fiskalnej w nadchodzących latach, dzięki któremu deficyt spadłby poniżej 3 proc. PKB do 2029 roku. Te propozycje uzyskały pozytywną ocenę Komisji Europejskiej, ale przepadły – a wraz z nimi sam Barnier – w Zgromadzeniu Narodowym.
Nastroje wśród francuskiej klasy politycznej i biznesowej są fatalne. Koronnym dowodem na rzekomo katastrofalną sytuację finansów publicznych kraju stało się to, że pod koniec listopada oprocentowanie francuskich obligacji skarbowych było przez chwilę wyższe od greckich. Francja stała się drugą Grecją. Innego końca świata nie będzie. Tylko, że nie. Porównywanie cen obligacji skarbu państwa emitowanych przez Grecję i Francję jest równie efektowne, co mylące. To nie Francja zbliżyła się do Grecji, tylko Grecja do Francji. Po wielu latach polityki zaciskania pasa i polityki zbilansowanych budżetów inwestorzy postrzegają greckie obligacje jako obarczone niskim ryzykiem. Oprocentowanie 10-letnich obligacji emitowanych przez rząd Grecji wynosi w tej chwili około 3 procent. Dla porównania – oprocentowanie polskich 10 letnich obligacji skarbowe wynosi 5,65 procent, a brytyjskich 4,4 procent. W szczytowym momencie kryzysu i paniki wokół bankructwa Grecji i opuszczenia przez nią strefy euro oprocentowanie obligacji wynosiło nawet 41 procent.
Elon Musk podczas ponownego otwarcia katedry Notre Dame. Przynajmniej wtedy deficyt nie był głównym tematem dnia Fot. REUTERS/Ludovic Marin Jednocześnie główną przyczyną wahań w wycenie francuskich obligacji wcale nie są problemy budżetowe. Różnica między ceną francuskich i niemieckich obligacji skarbowych, traktowanych jako punkt odniesienia dla wszystkich gospodarek strefy euro, poszła zdecydowanie w górę po tym, jak na początku czerwca Macron ogłosił przyspieszone wybory. Czy do tego momentu inwestorzy wierzyli, że francuscy rządzący poradzą sobie w najbliższych latach ze zmniejszaniem deficytu? Nieszczególnie. W analizie holenderskiego Rabobanku pod koniec kwietnia przewidywano, że nic nie wskazuje na to, by Francja zmniejszyła deficyt budżetowy do poziomu poniżej unijnego progu 3 procent PKB do 2028 roku. Rynki finansowe boją się nie tyle nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej Paryża, co kompletnego politycznego paraliżu kraju. Ale nawet teraz, gdy ten najczarniejszy polityczny scenariusz staje się powoli rzeczywistością, trudno mówić o wszechogarniającej panice. Obecnie różnica w oprocentowaniu między francuskimi i niemieckimi obligacjami spadła do 0,78 procent. I to mimo tego, że budżet Barniera został wyrzucony do kosza, a ewentualny kompromis budżetowy będzie znacznie mniej ambitny co do obniżki deficytu.
Znów Niemcy. Mieli zwolnić hamulec, ale jednak zwolnią Scholza. Podczas gdy Barnier umarł na ołtarzu zmniejszania francuskiego zadłużenia, Scholz odchodzi ze stanowiska dlatego, że postawił na ostrzu noża kwestię potrzeby zwiększenia deficytu.
W 2009 r. rząd Angeli Merkel wprowadził poprawkę konstytucyjną, zgodnie z którą ograniczono dopuszczalny poziom nowego zadłużenia budżetu federalnego w danym roku do poziomu 0,35 procenta PKB. Z punktu widzenia dbania o relację długu publicznego do PKB tzw. „hamulec zadłużenia” okazał się ogromnym sukcesem. Problem w tym, że pacjent jest w gorszym stanie niż przed zabiegiem. Stagnacja trwa już ponad trzy lata, a według prognoz niemieckiego banku centralnego perspektywy wcale nie są lepsze – szacowany wzrost gospodarczy w 2025 r. wynosi 0,1 procent PKB, a ewentualne wprowadzenie ceł na niemieckie produkty przez Donalda Trumpa oznacza recesję. Po objęciu stanowiska kanclerza Scholz zapowiadał, że przeprowadzi trwałą reformę i poluzowanie hamulca zadłużenia. Obietnicy nie spełnił, bo weto postawili koalicjanci z liberalnej FDP. Gdy szef partii i minister finansów Christian Lindner nie zgodził się na ponowne zawieszenie limitu zadłużania przez Bundestag na rok 2025, które Scholz uzasadniał potrzebą zwiększenia pomocy militarnej dla Ukrainy, szef niemieckiego rządu wyrzucił go ze stanowiska, a koalicja upadła.
Setki pracowników niemieckiego konglomeratu przemysłowego Thyssenkrupp protestują przeciwko planowanemu zamknięciu ich fabryki w Eichen dwa dni po ogłoszeniu przez kanclerza Olafa Scholza kilku środków mających na celu wsparcie borykającego się z trudnościami sektora stalowego. Fot. REUTERS/Jana Rodenbusch Za reformą hamulca zadłużenia jednoznacznie opowiedzieli się ostatnio prezes niemieckiego banku centralnego Joachim Nagel oraz sama Angela Merkel. Co jeszcze istotniejsze, gotowość do poluzowania ograniczeń wyraził obecny lider CDU Friedrich Merz, choć od lat pozycjonował się jako wiodący orędownik ich utrzymania. Biorąc pod uwagę, że to właśnie Merz niemal na pewno zastąpi Scholza na stanowisku kanclerza, a do zbudowania koalicji rządzącej będzie potrzebował albo SPD, albo Zielonych, można spodziewać się, że w jakimś zakresie niemal na pewno dojdzie do reformy. Zarówno Merz jak i Merkel oraz Nagel mówią raczej o ostrożnym dostosowaniu reguły zadłużenia do nowych realiów, a nie o jej usunięciu.
Bruksela. Unia wraca do zaciskania pasa… Orędownicy ostrożnej reformy znajdą argumenty dla swojego podejścia w uaktualnionym modelu nadzoru budżetowego obowiązującym od tego roku w Unii Europejskiej. Choć ekonomiści chwalą UE za przyjęcie bardziej indywidualnego podejścia w analizie sytuacji finansów publicznych poszczególnych państw członkowskich, to fundamenty unijnego paradygmatu pozostały niezmienione. W praktyce oznacza to przede wszystkim utrzymanie całkowicie arbitralnego celu poziomu długu publicznego, który powinien wynosić mniej niż 60 procent PKB danego kraju. Dlaczego arbitralnego? Bo nie istnieją żadne empiryczne argumenty uzasadniające właśnie taką wartość graniczną z punktu widzenia jej dobroczynnego wpływu na długotrwały wzrost gospodarczy i stabilność finansów publicznych. Próg 60 procent ma zatem nieporównywalnie więcej wspólnego z numerologią niż nauką. Mimo tego pozostaje punktem odniesienia, któremu państwa członkowskie UE są zobowiązane podporządkować wszystkie swoje cele gospodarcze i społeczne.
Absurdalność unijnego podejścia do deficytu i długu publicznego punktuje opublikowana w czasopiśmie naukowym Intereconomics analiza ekonomistów związanych z think tankiem Social Europe. Jak pokazują autorzy, rezultatem wprowadzenia w życie unijnych rekomendacji budżetowych przez rządy Francji i Włoch byłby niemal zerowy wzrost gospodarczy w obu krajach w latach 2025-2028. A jeśli przyjąć bardziej realistyczne założenia, to wdrożenie unijnych zaleceń spowodowałoby, że PKB Francji i Włoch na koniec 2028 roku byłoby niższe niż obecnie. Co więcej, dług publiczny we Francji w 2038 będzie wynosił 111 proc. PKB (czyli o zaledwie 1 pp mniej niż obecnie), i 129 proc. PKB we Włoszech (wobec 139 proc. obecnie). I to wszystko mimo ogromnych, wieloletnich cięć budżetowych. Wiara, że można przeprowadzić taką operację w warunkach zerowego wzrostu gospodarczego, rosnącego bezrobocia i stagnacji dochodów bez wywołania społecznej rewolty jest przykładem niewyobrażalnej wręcz naiwności politycznej.
Skoro już o cięciach mówimy, to jak to wygląda w Polsce? Zachęcamy do przeczytania wywiady Grzegorza Sroczyńskiego: Rząd planuje cięcia. Trzy procent, które zabolą Polaków? „Tu nie ma cudów”.
…choć potrzebuje rekordowych inwestycji. Unijna obsesja dotycząca długu publicznego jest tym mniej zrozumiała, że stanowi ogromną przeszkodę dla mierzenia się z egzystencjalnymi zagrożeniami dla naszego modelu społecznego i zdolności do sprostania wyzwaniom, które stoją przed unijnymi gospodarkami. I nie może być mowy o tym, że wynika to z nieświadomości co do ich skali.
Opublikowany w tym roku sążnisty raport dotyczący długoterminowej konkurencyjności unijnej gospodarki, przygotowany na zlecenie Komisji Europejskiej przez byłego premiera Włoch i szefa Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghiego, jest miażdżący. Jeśli kraje Unii mają wytrzymać konkurencję ze strony Chin i Stanów Zjednoczonych, zmierzyć się z wyzwaniami geopolitycznymi i klimatycznymi oraz wrócić na drogę rosnącego dobrobytu, to roczny poziom wydatków na inwestycje musi zwiększyć się o co najmniej 4,5 procent unijnego PKB. Jak podkreśla raport, nie da się tego osiągnąć bez znacznego udziału państwa, zwłaszcza, że wydatki publiczne na inwestycje są od 15 lat niższe w UE niż w postrzeganych jako znacznie bardziej wolnorynkowe Stanach Zjednoczonych. Nawet jeśli miałoby to doprowadzić do tymczasowego wzrostu deficytu i długu publicznego, to długofalowy efekt będzie pozytywny dla finansów publicznych dzięki podwyższonej produktywności i szybszemu wzrostowi gospodarczemu.
Nie oznacza to oczywiście, że wysokie deficyty i poziom długu nie mają znaczenia i nie są obarczone poważnym gospodarczym ryzykiem. Jednocześnie jednak zaciskanie pasa nie jest ani jedyną możliwą, ani niekwestionowanie najlepszą odpowiedzią. Jeśli naszym celem jest obniżenie poziomu długu publicznego w relacji do PKB, to możemy albo położyć nacisk przede wszystkim na zmniejszanie zadłużenia, albo na polityki zwiększające dynamikę wzrostu gospodarczego. Neoliberalna obietnica, zgodnie z którą najlepszym sposobem na przyspieszenie wzrostu jest polityka zaciskania pasa, nie wytrzymała zderzenia z rzeczywistością. Co więcej, próby obniżenia nadmiernego poziomu długu w relacji do PKB za pomocą polityki opartej na regularnych nadwyżkach budżetowych to często walka z wiatrakami. W latach 2016-2019 Grecja miała rok w rok większe wpływy niż wydatki budżetowe. W tym samym czasie jej dług publiczny w relacji do PKB pozostał na niezmienionym poziomie. Wspomniane już prognozy Komisji Europejskiej dotyczące wpływu polityki zaciskania pasa na poziom zadłużenia Włoch i Francji w najbliższych latach nie są zresztą pod tym względem bardziej optymistyczne.
Jedyną drogą do wyjścia krajów Unii z gospodarczego marazmu i społecznego kryzysu, który zagraża europejskim demokracjom, jest transformacja oparta o podniesienie nakładów inwestycyjnych do poziomu niewidzianego na Starym Kontynencie od lat 70. XX wieku. To właśnie wtedy po raz pierwszy pojawiła się narracja o tym, że sposobem na utrzymania europejskiego dobrobytu jest polityka zaciskania pasa. Po pięćdziesięciu latach pora zmądrzeć.